Dokąd zmierza KSW?

  • Data publikacji: 24.03.2019, 15:31

Za nami czterdziesta siódma gala "Konfrontacji Sztuk Walki" i zdecydowanie obfitująca w największą ilość niespodzianek, jaką polski kibic MMA pamięta do tej pory. Widownią wstrząsnęła porażka nie tylko Borysa Mańkowskiego, ale także Damiana Janikowskiego, Tomasza Narkuna i Mariusza Pudzianowskiego, czyli zawodników, którzy przez ostatnie lata byli kreowani na nowych liderów federacji. Jakie niesie to za sobą skutki? Czas na małe podsumowanie gali KSW 47 i opinii na temat dalszego funkcjonowania największej europejskiej federacji MMA.


Marcin Wrzosek vs Krzysztof Klaczek: powrót do gry

Podsumowanie walk zaczęliśmy od pierwszego starcia, które budziło jakiekolwiek emocje wśród kibiców. Wobec tego, pierwszą walką na karcie wczorajszej gali, gdzie walczył rozpoznawalny przez wszystkich zawodnik, był pojedynek Marcina Wrzoska z Krzysztofem Klaczkiem. Powracający po porażce z Salahdinem Parnasse "Polish Zombie" chciał odbudować swoją pozycję w KSW i udowodnić włodarzom, że wciąż jest liczącym się zawodnikiem w federacji i stać go na powrót na szczyt i walkę o mistrzowski pas. Bydgoszczanin od początku narzucił przeciwnikowi swoje warunki i dominował go w każdej płaszczyźnie, zarówno w stójce, jak i w parterze. Mimo ambitnej postawy Krzysztofa Klaczka, który niewątpliwie dał z siebie w tej walce sto procent, Wrzosek zwyciężył bezdyskusyjnie, wygrywając wszystkie trzy rundy z bezdyskusyjną przewagą. Nie wiadomo, jakie plany ma KSW co do Wrzoska. Być może szykowany jest pojedynek z Marcinem Gamrotem, który niedawno zszedł do wagi 66 kg i pokonał Klebera Koike Erbsta, zdobywając pas mistrza federacji KSW w drugiej kategorii wagowej. Wydaje się to jednak wątpliwe w najbliższym czasie, zważywszy na fakt, że Gamrot szykuje się jeszcze w tym roku do obrony pasa KSW, ale w federacji lekkiej, czyli około 5 kilogramów nad limitem wagi piórkowej. Marcinowi Wrzoskowi pozostaje czekać na oferty i decyzje Martina Lewandowskiego i Macieja Kawulskiego co do jego dalszej kariery. Jedno jest pewne - Marcin Wrzosek wrócił i wciąż jest liczącym się zawodnikiem KSW.

Fernando Rodrigues vs Satoshi Ishii: ostatni kredyt zaufania...

...czyli pierwsze z trzech pojedynków wagi ciężkiej podczas wczorajszego eventu. Nie był to pojedynek, który od początku elektryzował publiczność. Może ze względu na to, że żaden z wyżej wymienionych zawodników nie reprezentuje Polski. Widownia wydawała się być bezstronna i dopingowała obu zawodników, by pokazali jak najlepszy poziom i dali z siebie wszystko. Stroną atakującą w tej walce był Japończyk, który nieustannie szedł do przodu i polował na mocne ciosy z obu rąk. Fernando Rodrigues, który dał się już poznać kibicom KSW z poprzednich gal, walczył na wstecznym biegu i starał się kontrować swojego rywala i nie dać się zaskoczyć, jak miało to miejsce z Michałem Andryszakiem czy Marcinem Różalskim. Po trzech rundach sędziowie niejednogłośnie wskazali na Ishiiego, dla którego był to zwycięski debiut w klatce KSW. Zwiastuje to koniec sympatycznego Brazylijczyka na galach tejże federacji, bowiem była to dla niego trzecia porażka z rzędu na galach "Konfrontacji Sztuk Walki" (poprzedni pojedynek zwyciężył z dobrze znanym Jamesem McSweeneyem, ale na Superior Challenge 17). Po sensacyjnym zwycięstwie nad Karolem Bedorfem nastało pasmo porażek. Najpierw na PGE Narodowym ekspresowo znokautował go Marcin Różalski, następnie na KSW 41 w pierwszej rundzie odprawił go Andryszak, a teraz Rodrigues musiał uznać wyższość japońskiego samuraja. Nie jest to optymistyczny prognostyk dla wojownika z Sao Paulo i bardzo prawdopodobne, że w przypadku, gdy Rodrigues nie ma już kontraktu na następne walki z federacją, będzie ją musiał opuścić. W tym przypadku KSW musi poszukać zawodnika, który nie boi się wyzwań i dostarcza równie dużych emocji, jak Fernando Rodrigues Jr.

Damian Janikowski vs Aleksandar Ilić: moment prawdy Janikowskiego

Pierwsze sensacyjne rozstrzygnięcia rozpoczęły się właśnie od pojedynku w kategorii -84 kg. Faworyzowany i kreowany na nową gwiazdę KSW - Damian Janikowski - po dwóch rundach wydawał być się prawie pewny wygranej. Prawie, bo w trzeciej rundzie wszystko zmienił mocny high kick, którym poczęstował polskiego zapaśnika Serb. To był szok dla wszystkich i krok w tył dla Damiana, który przecież ostatnią walkę również przegrał, ustępując Michałowi Materli. Obie walki łączy to, że zarówno w jednej, jak i w drugiej, Damian Janikowski przegrał przez nokaut. Nie jest to optymistyczna prognoza na dalszą karierę. Obserwując, w jaki sposób brązowy medalista Igrzysk Olimpijskich przyjmuje ciosy, można odnieść wrażenie, że brakuje mu amortyzacji. Uderzenia wchodzą czysto, Janikowski wydaje się być spięty od pasa w górę i nie amortyzuje ciosów. Brakuje balansu tułowia i uników. Każdy mocny celny cios może zakończyć walkę na niekorzyść Janikowskiego, niezależnie od tego, jakim rywal dysponuje stylem i jak do tej pory taki pojedynek się układał. Co do samego Ilicia, to jeśli spojrzymy w jego rekord, wygląda on całkiem przyzwoicie. 11 zwycięstw przy 2 porażkach, to w MMA niezły dorobek. Jednak spośród 13 rywali Ilicia, tylko 6 dysponuje dodatnim rekordem. Ostatnią porażkę odniósł w 2016 roku, uznając wyższość Brazylijczyka Amilcara Alvesa, dysponującego bilansem 16-16, który na ostatnie dziesięć walk wygrał tylko dwie, w tym... ze wspomnianym Iliciem. Nie podważa to umiejętności, które zaprezentował nam wczoraj Serb: dobre umiejętności stójkowe i potwornie mocne wysokie kopnięcia. Od początku było jasne, że szansą Damiana są sprowadzenia i rozbijanie rywala w parterze. I tak też było, ale tylko dwie rundy. Co dalej? Janikowski potrzebuje się odbudować, to na pewno. W tej chwili najgorsze, co można zrobić, to wypuścić go na kolejnego faceta, który pod względem umiejętności będzie przewyższać go w stójce, a także górować doświadczeniem w MMA. Jest to czas, aby Damian poprawił pracę w defensywie i dostał dwie walki, w których będzie mógł powalczyć z rywalem także w stójce i wdrożyć w pojedynku to, co poprawił podczas przygotowań. Wiemy, że na ten moment nie będzie to naturalny zastępca Khalidova w wadze -84 i zawodnik, który porwie tłumy, budując swoją legendę  każdą następną walką. Aleksandar Ilić mocno pokrzyżował plany federacji KSW, której została zastopowana kolejna gwiazda. 

Borys Mańkowski vs Norman Parke: czas wyrównać porachunki

Walka, na którą czekali wszyscy kibice zgromadzeni w Atlas Arenie i przed telewizorami. Norman Parke to antybohater ostatnich gal i wróg numer jeden Mateusza Gamrota, zdecydowanie najmniej lubiana postać wśród sympatyków "Tasmańskiego Diabła" i "Gamera". Zacznijmy od początku. Rok 2016, gala na PGE Narodowym. To wtedy po raz pierwszy spotkali się Mateusz Gamrot i Norman Parke. Walka przebiegała po myśli zawodnika z Wielkopolski, ale została uznana za nieodbytą. Powód? Kilkukrotne rzekome włożenie palca w oko podczas ataku Gamrota. I wtedy wybuchło piekło. Parke zaatakował Mańkowskiego, narożnik Gamrota zaatakował Parke. Doszło do długo wyczekiwanego rewanżu i w nim Gamrot pokonał jednogłośnie Irlandczyka, ale znów narożnik Irlandczyka oprotestował werdykt i kompletnie się z nim nie zgadzał. Niektórzy krytycy Gamrota zarzucali mu, że walczy w sposób nieczysty, a punktacja była zawyżona. Pewne jest, że Gamrot kilka razy sfaulował Parke'a, lecz w drugiej walce jego zwycięstwo raczej nie powinno budzić kontrowersji. To był początek "Parke Story", jak ośmielę sobie to nazwać. Pierwotnie na KSW 47 Mańkowski miał walczyć z Dricusem Du Plessisem, czyli teoretycznie zdecydowanie bardziej wymagającym rywalem od wspomnianego Parke'a. Do walki jednak wyszedł Irlandczyk, co wzbudziło spore emocje wśród widowni, właśnie ze względu na dużą antypatię do zawodnika z Północnej Irlandii. Pojedynek rozpoczął się pod dyktando Mańkowskiego, który bezkarnie obijał Parke'a, serwując mu grad mocnych uderzeń w stójce. Pierwsze starcie wygrał bezapelacyjnie, ale w tym szaleństwie była metoda. Mniej więcej od połowy trzeciej rundy Parke zaczął przeważać i kontrować Mańkowskiego, zbierając jego ciosy na gardę i czysto trafiając oponenta. Trzecie starcie to już pełna dominacja przyjezdnego, który najpierw pokazał swoją wyższość w stójce, a na koniec zapunktował w postaci sprowadzenia do parteru, gdzie również zadał kilka mocnych uderzeń - tzw "młotków" oraz łokci. Po 3 rundach sędziowie jednogłośnie wskazali zwycięstwo Parke. Czy słusznie? Mańkowski i jego obóz są oburzeni werdyktem, twierdzą że była to jawna kradzież. Przeanalizujmy jednak drugie starcie. Początek to przewaga "Tasmańskiego Diabła", ale następnie do głosu doszedł Parke i jego uderzenia wydawały się być bardziej wyraziste i mocne. Mańkowski narzucił sobie zdecydowanie za duże tempo i od połowy walki zaczęła malować się jego niemoc i przewaga rywala. Werdykt 29-28 wydaje się oddawać przebieg pojedynku. Warto dodać, że w tak wyrównanym starciu ciężko mówić o jakimkolwiek oszustwie. Werdykt teoretycznie mógł iść w dwie strony i tym razem sędziowie wskazali na Parke'a. Mańkowski ma prawo czuć się zawiedziony, ale na pewno nie oszukany. Dla zawodnika pochodzącego z Poznania była to już trzecia porażka z rzędu. Najpierw, po bardzo dobrej walce, musiał uznać wyższość Khalidova, potem został brutalnie obity przez nową gwiazdę federacji - Roberto Soldicia, by teraz przegrać po raz trzeci i to z zawodnikiem, którego darzy wyjątkową niechęcią. Kontrowersje może budzić postawa Borysa po zakończonym pojedynku. Niechęć może nie być nieuzasadniona, ale wypadało podziękować rywalowi za świetny pojedynek, a tak postąpił Norman Parke, który również Mańkowskiego, lekko mówiąc, nie lubi. Jest to druga porażka federacji KSW na tej gali. Najpierw Damian Janikowski, teraz Borys Mańkowski. Nie wiadomo, co dalej z Borysem. Trzy przegrane z rzędu nie stawiają go w ścisłej czołówce wagi 77. Niedługo zapewne dołączą nowi zawodnicy, bo federacja musi się rozwijać i pozyskiwać kolejnych wojowników, a Mańkowski zostaje w tyle. Po walce padły zapowiedzi, że chce być jak Mamed Khalidov. Na tę chwilę szanse na to są niewielkie. Tak jak w przypadku Janikowskiego, potrzebny jest czas i odbudowa. W tym przypadku musi być to jednak chyba więcej niż jedna walka. Borys Mańkowski jeszcze niedawno nosił na sobie mistrzowski pas federacji KSW, teraz znalazł się na zakręcie. Wszyscy życzymy mu, żeby zwyciężał i dalej robił to, co kocha, ale na ten moment jego sytuacja wydaje się być nieciekawa i ewentualna czwarta porażka może podłamać poznaniaka. Na pewno nie pozwoli na to federacja KSW, która Mańkowskiego darzy sporym zaufaniem i buduje jego karierę od lat. Czas na zejście na drugi plan i ciężką pracę, by pewnego dnia wrócić do miejsca, w którym się do niedawna znajdował. Istnieje możliwość, że przez następne kilka gal z jego udziałem nie będzie on jednym z głównych aktorów tychże spektaklów.

Mariusz Pudzianowski vs Szymon Kołecki: starcie dwóch siłaczy

Co-main event gali KSW 47, drugie starcie w wadze ciężkiej, jedna z walk budzących największe emocje wśród kibiców. Zarówno jeden, jak i drugi to wielcy sportowcy, którzy swoje sukcesy święcili w dyscyplinach zupełnie nie mających nic wspólnego ze sportami walki. Ten pierwszy był strongmanem, swego czasu najsilniejszym człowiekiem na świecie. Jeden z najbardziej rozpoznawalnych na świecie polskich sportowców, uchodzący za uosobienie słowa "siła". Ten drugi, również wielki sportowiec, medalista olimpijski z Pekinu, który z przytupem wszedł do MMA, wygrywając 6 z 7 swoich pojedynków. Dodatkowej pikanterii tej walce nadał fakt, że Szymona Kołeckiego do tej walki przygotowywał Mirosław Okniński, czyli były trener "Pudziana", z którym zawodnik rozstał się w konflikcie i wzajemnej niechęci. Do historii przeszły już wypowiedzi Oknińskiego, który cytował Pudzianowskiego w zabawny sposób, w dodatku sugerując zażywanie przez niego środków dopingujących. Początek walki to ataki Kołeckiego i... na tym chyba koniec. Sporo walki w klinczu, pasywna postawa "Pudziana" i próby trafienia mocnym ciosem z prawej ręki byłego olimpijczyka. Tak przebiegała ta walka w pierwszej rundzie, aż do momentu, w którym Pudzianowski doznał kontuzji zerwania mięśnia dwugłowego uda. Oznacza to dłuższą przerwę, a były strongman do najmłodszych już nie należy. W tym roku skończy już 42 lata i niedawno zapowiedział, że jego przygoda w MMA pomału zmierza ku końcowi. To dla KSW strata kolejnej gwiazdy i niewątpliwie konia napędowego, który przyciągał ludzi przed telewizory. To właśnie dla Khalidova, Pudzianowskiego i Materli ludzie kupowali płatne transmisje. Teraz jest Szymon Kołecki, ale czy na długo? Zawodnik związany jest z Mirosławem Oknińskim, który ma własną federację - PLMMA. Kołecki jest postacią niewątpliwie rozpoznawalną w świecie sportu, ale nie dla przeciętnego laika. Warto wspomnieć również o kontuzjach, z którymi borykał się Szymon. Aż dziewięć operacji kolan i operacja kręgosłupa. Nie przeszkodziło mu to jednak w rozpoczęciu kariery MMA i dalszej karierze sportsmena. Wciąż jest to niezwykle sprawny sportowiec. Pytanie brzmi, na jak długo Kołecki rozważa karierę zawodnika MMA. Czy pozwoli mu na to żona, która była przeciwna jego startom? Pewne jest, że KSW niebawem straci swoją drugą gwiazdę, a Szymon Kołecki, choć to świetny i wszechstronny sportowiec, który powinien uchodzić za wzór, to jednak nie taka persona jak Pudzianowski i nie wiadomo czy na aż tak długo, gdyż jego rywal w federacji jest już dziesiąty rok i kto wie, czy swojej kariery nie skończy dopiero za około rok. Kołecki liczy 37 wiosen, więc scenariusz kilkuletniej przygody z KSW jest skrajnie optymistyczny. Czas pokaże, jak rozwinie się sytuacja. W KSW zaczyna brakować rozpoznawalnych nazwisk w najcięższej kategorii. Odszedł "Różal", powoli kończy Pudzianowski. Wciąż jest Karol Bedorf, ale i on dwa razy został zdeklasowany w walkach mistrzowskich i nie budzi już takich emocji. 

Tomasz Narkun vs Phil De Fries: nowy Mamed... albo i nie...

Ostatnia walka, wyczekiwany main event. Atak na pas w drugiej kategorii wagowej przez Tomasza Narkuna. Wielu uważało, że ta walka umocni przekonanie, że wraz z pokonaniem Mameda Khalidova narodził się nowy lider i przyszły motor napędowy KSW, choć wielu powątpiewało czy Tomasz Narkun posiada wystarczające umiejętności, a na pewno nie jest dość medialny. Mistrz wagi półciężkiej nie podołał jednak wyzwaniu i przegrał do jednej bramki z Anglikiem. Od początku pojedynku malowała się zdecydowana przewaga zawodnika przyjezdnego, który już w pierwszym starciu, po mocnym prawym prostym, rzucił oszołomionego Tomka Narkuna na deski, rozbijając go następnie w parterze. Każda kolejna runda była coraz mniej ciekawa. Nieżwawo atakujący De Fries i pasywny Narkun, dla którego skok na wagę ciężką okazał się jednak zbyt duży. W piątej, ostatniej, rundzie Narkun ruszył zdecydowanie do przodu i miał szansę przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę, ale De Fries umiejętnie przykleił się do rywala i sprowadził go do parteru. Po pięciu rundach sędziowie jednogłośnie orzekli zdecydowane zwycięstwo Anglika. Nie można tej walki upatrywać w kategorii klęski, raczej w kontekście porywczości i sporej odwagi Narkuna. Wynik jednak idzie w świat, a Tomasz Narkun został pokonany na oczach setek tysięcy Polaków, bo zapewne wyniki oglądalności z PPV i nielegalnych, pirackich streamów oscylowały w takich granicach. Nie został nowym Mamedem, przynajmniej jeszcze nie teraz. Przed Narkunem jeszcze długa droga, by stać się postacią, która ma szansę zapełniać halę i przyciągać ludzi przed telewizory. Z pewnością nie jest to osoba na tyle medialna i lubiana, by tak się stało, dlatego trzeba osiągnąć to poziomem sportowym. Wielu powątpiewało w Narkuna już wtedy, gdy 38-letni i sporo mniejszy Khalidov posyłał go po mocnych ciosach na matę ringu. Zwycięzców się nie sądzi, a drugą walkę Narkun wygrał, dominując Czeczena. Teraz przyszła porażka z De Friesem. Prawdopodobnie oznacza to powrót do wagi półciężkiej i kolejne wyzwania. Wiemy, że Tomasz Narkun ma potencjał na bycie bardzo dobrym zawodnikiem, ale raczej nie ma tej iskry w sobie, która zjedna ludzi wokół jego postaci. 

Przed KSW ciężkie czasy. Ich dotychczasowi liderzy zawodzą. Borys Mańkowski przegrał trzy razy z rzędu, Mariusz Pudzianowski dwa razy z rzędu i niebawem zakończy karierę. Damian Janikowski również przegrał drugą walkę z rzędu i pojawił się spory znak zapytania, czy może być to zawodnik klasy światowej. Michała Materlę czeka rewanż ze Scottem Askhamem za porażkę z zeszłego roku. W przypadku przegranej, będzie to kolejny, mocny cios dla federacji. Marcin Różalski odszedł i zakończył niedawno karierę, Mamed Khalidov nie zawalczy już dla KSW, co z biegiem czasu na pewno sprawi, że federacja zacznie taką stratę odczuwać. Karol Bedorf, choć to dobry zawodnik, to raczej nie na taką skalę, by należeć do ścisłego topu federacji bez podziału na kategorię. Wielką nadzieją KSW w tej chwili jest Mateusz Gamrot, który jeszcze walki nie przegrał i dzierży pas mistrzowski w dwóch kategoriach wagowych. I to Gamrot w tej chwili jest jedynym zawodnikiem federacji, w którego kibice nie zwątpili. Pytanie, czy Mateusz Gamrot utrzyma wysoką dyspozycję i będzie w stanie wygrywać walkę za walką i zdobywać sympatię coraz większej rzeszy fanów. Odpowiedź poznamy z biegiem kolejnych lat. Na tę chwilę sytuacja wydaje się być nieco kryzysowa. W KSW prym wiodą zawodnicy zagraniczni, do tego dochodzi coraz większa ilość freak fightów. W kręgach federacji pojawili się Marcin Najman i Robert Burneika. Szykuje się start kulturysty i laika sportów walki, Martyna Forda. Wciąż kontrakt ma Erko Jun, niewykluczony jest powrót Tomasza Oświecińskiego. KSW jest i ma się dobrze, ale z biegiem lat sytuacja może się zmienić. Zaledwie jeden czy dwóch topowych zawodników i mistrzów pochodzących z Polski, przy słabszej formie reszty gwiazd i spora ilość freak fightów, to zdecydowanie za mało, by utrzymać poziom i federację w ryzach. Z biegiem lat widzów może ubywać, a o nowe twarze jak widać ciężko. Wobec rosnącej fali popularności FAME MMA, freak fighty na KSW nie będą już czymś nowym i tak bardzo interesującym, a Erko Jun czy Martyn Ford nie są postaciami na tyle popularnymi w Polsce, by budzić jakiekolwiek emocje. Przyszłość maluje się niepewnie, pytanie brzmi: czy KSW ma asa w rękawie?