Moja nieuleczalna choroba - futbol [felieton]

  • Data publikacji: 24.06.2018, 22:37

Cześć. Mam na imię Dawid i mam 22 lata. Cierpię na nieuleczalną chorobę – futbol.

 

Moja choroba jest dość osobliwa. Można wręcz powiedzieć, że sam jestem sobie winien. Przypomina bowiem nieco syndrom sztokholmski – teoretycznie sam, we w miarę prosty sposób, mógłbym zakończyć swoje cierpienia. Mimo wszystko, coś nie pozwala mi jednak tego zrobić.

 

Od dziecka kibicuję reprezentacji i Liverpoolowi. Od zawsze w moim pojęciu świata, patrząc na to, że świadomie piłkę oglądam od 2006 roku, ani jedni, ani drudzy nie osiągnęli kompletnie niczego i nawet, gdy mieli lepsze momenty i dawali nadzieję na coś więcej, zawsze kończyło się spektakularną klęską.

 

Choroba, jaką jest kibicowanie, nie zagraża życiu ani zdrowiu. No chyba, że mówimy o zdrowiu psychicznym – na to wpływa regularnie. W tym wszystkim jest jednak niezwykle przewidywalna. Bo choć powoduje stany depresyjne, smutek i złość, bardzo łatwo przewidzieć, kiedy nastąpi jej atak.

 

Uwierzcie, że nieprawdopodobnie zazdroszczę kibicom Realu, Barcelony, Bayernu czy Juventusu – tym, którzy co roku mogą świętować zdobycie jakiegoś mniejszego lub większego pucharu. Zazdroszczę, choć ich nie rozumiem, również tym, którzy potrafią olać reprezentację Polski i kibicować Hiszpanii, Portugalii czy Niemcom.

 

Ja tak nie potrafię. Co roku wierzę w mistrzostwo Anglii, którego Liverpool nie zdobył jeszcze ani razu w trakcie mojego życia. Zawsze wierzę w powtórkę ze Stambułu i kolejny triumf w Lidze Mistrzów, co – jak pokazał miniony sezon – tylko z pozoru wydaje się realne. W każdym meczu wierzę też jak głupi w zwycięstwo reprezentacji, na każdym turnieju, łudząc się, że wyjdziemy z grupy.

 

Uwierzyłem także teraz. Tym razem chyba mocniej, niż kiedykolwiek wcześniej. Podobnie jak trener Jerzy Engel w 2002 roku, jechałem po mistrzostwo świata, nie przyjmując nawet do wiadomości, że w grupie może się stać cokolwiek złego. Podobnie jak w 2012 Franciszek Smuda, myślałem, że przejście tej fazy będzie tylko formalnością. I podobnie jak wtedy - bardzo mocno się zawiodłem.

 

Zapłakani ludzie wychodzący ze strefy kibica pod Pałacem Kultury uświadomili mnie, że nie tylko ja cierpię na tę okropną chorobę. Nie wszyscy jednak lamentowali. Znaleźli się także ci, którzy wytykali błędy, mówiąc, że „to było oczywiste, że odpadniemy”. Ktoś zapytał mnie: dlaczego wierzyłeś? Przecież widziałeś, że Krychowiak bez formy, że nie mamy zmienników, że niektórzy ostatnio nie grali w klubach…

 

Ale jednak wydawało mi się to cholernie logiczne, że jeżeli z Mariuszem Jopem w obronie potrafiliśmy awansować na mundial, to z Łukaszem Piszczkiem przejdziemy choć rundę dalej; że skoro z Dariuszem Dudką w podstawowym składzie wywalczyliśmy historyczny punkt na EURO, z Grzegorzem Krychowiakiem jesteśmy w stanie zdobyć minimum cztery; że skoro poprzedni szkoleniowcy popełniali błąd, nie biorąc na MŚ gości od atmosfery (Iwan) i kluczowych piłkarzy eliminacji (Dudek, Frankowski), to teraz po naprawieniu tego błędu (Peszko, Krychowiak) damy radę; że skoro do zwycięstwa w ważnym meczu z Portugalią potrafił poprowadzić nas Ebi Smolarek, to Robert Lewandowski będzie w stanie poprowadzić do zwycięstwa w ważnym meczu z Kolumbią; że skoro losowani z niższych pozycji byliśmy w stanie zająć trzecie miejsce w grupie, to losowani z pierwszego koszyka będziemy choćby drudzy. Tymczasem tak się nie stało i ponownie powtórzyliśmy ten sam scenariusz.

 

Idąc ulicami Warszawy mijam dziewczynę, której namalowana na policzku biało-czerwona flaga spływa wraz ze łzami na białą koszulkę. Drużyna, która przez ostatnie trzy lata przyniosła nam tyle radości, odwróciła wszystko w trakcie 180 minut nieporadnej gry.

 

W dwóch kolejnych spotkaniach Polacy zagrali zupełnie inaczej, niż kiedykolwiek wcześniej. Coś, co miało prawdopodobnie zaskoczyć rywala, zszokowało nas samych. Rozpoczął Thiago Cionek, który zaskoczył Szczęsnego. Później Krychowiak zaskoczył Bednarka, a następnie domino posypało się już samo.

 

I takim sposobem, do teraz wszyscy jesteśmy w szoku. Piłkarze, sztab szkoleniowy, dziennikarze i kibice. Mimo tego, jednak nie umiem jakoś napisać, że graliśmy słabo. Mimo jednostronnego wyniku, mecz Polska – Kolumbia kwalifikuje się do moich TOP 6 tego mundialu.

 

My nie wypadliśmy słabo, a… żenująco. Bardziej żenujący występ od kadry Nawałki na tych Mistrzostwach zanotowała tylko Argentyna, Arabia Saudyjska i Krzysztof Krawczyk. Z całej puli tylko temu ostatniemu można to jakoś wybaczyć i ze względu na wcześniejsze zasługi zapomnieć ostatni blamaż.

 

W piłce czas przestać żyć piękną przeszłością. Z grupy na mundialu ostatni raz wyszliśmy w 1986 roku. Na kolejny taki wyczyn czekamy już zatem od 32 lat (i poczekamy jeszcze trochę). To dokładnie tyle samo ile… choćby Maroko. Zresztą Lwy Atlasu awansowały wówczas z grupy… właśnie z nami, z tym że oni zajęli wówczas pierwsze miejsce, a my do następnej fazy weszliśmy tylnymi drzwiami, jako najlepsze trzecie miejsce i… natychmiast odpadliśmy z turnieju, wyrzuceni przez rozpędzonych Brazylijczyków (0:4).

 

Po dzisiejszym smutku i bólu ponownie jednak nie nauczymy się niczego. Za dwa lata znowu zasiądziemy (ja i tysiące podobnych do mnie osób) przed telewizorami, wierząc, że to właśnie tu, na EURO 2020, Polska odniesie historyczny sukces. Show must go on.