Dobry, lepszy, Irena Szewińska. O sportsmence wybitnej

  • Dodał: Inga Świetlicka
  • Data publikacji: 30.06.2018, 15:14

Określenie „wybitny” to jedno z najbardziej nadużywanych pojęć we współczesnym sporcie. W dobie kanapowych kibiców, w kraju głodnym choćby najmniejszego sukcesu, każdemu zawodnikowi który osiągnie wartościowy wynik przylepia się łatkę bohatera narodowego. A kiedy odchodzi postać naprawdę wielka, nagle brakuje nam słów. No bo jak mówić o Irenie Szewińskiej, podczas gdy przez ostatnie tygodnie cała Polska emocjonowała się piłkarzami (podobno wybitnymi), którzy na mundialu dali (wybitny) popis, jak nie należy grać w futbol?

 

Jak mierzyć wielkość sportowca? Najłatwiej wynikami. Siedem medali olimpijskich (najwięcej w historii polskiego sportu), dziesięć rekordów świata, dziesięć medali mistrzostw Europy, tytuł najlepszej sportsmenki świata 1974 roku – to tylko niektóre z osiągnięć Ireny Szewińskiej. Liczby mówią same za siebie, jednak wyniki to nie wszystko.

 

Liczy się też charakter i osobowość. Umiejętność przezwyciężania porażek i zarażania innych pasją do sportu. Irena Szewińska była autorytetem. Dla sportowców ze wszystkich dyscyplin – niedościgłym wzorem, tytanem pracy, dowodem, że marzenia się spełniają. Dla zwykłych ludzi – inspiracją i odskocznią od szarej rzeczywistości PRL-u, bo w każdych czasach dobrze mieć swojego sportowego bohatera.

 

Rekordowe biegi Ireny Szewińskiej znam tylko z telewizyjnych powtórek słabej jakości. W pokoleniu moich rodziców i dziadków jest jednak wiele osób, które potrafią ze szczegółami opisać, gdzie były i co robiły, kiedy Szewińska zdobywała olimpijskie medale. Te wspomnienia – ludzie stłoczeni przy odbiornikach radiowych w miejscu pracy, spontaniczne spotkania u znajomych, którzy mieli w domach telewizory i wspólne kibicowanie – są jednymi z piękniejszych, jakie im pozostały po latach. Irena Szewińska jednoczyła ludzi, była powodem do odczuwania dumy narodowej. Pełniła rolę, którą w XXI wieku przejęli Adam Małysz i Justyna Kowalczyk.

 

Sportowiec wybitny to też taki, o którym mówi cały świat. A gdy odchodzi – cały świat o nim pamięta. Thomas Bach na znak żałoby kazał opuścić olimpijską flagę w siedzibie MKOl do połowy masztu na trzy dni. Portale sportowe i agencje prasowe z całego świata informację o śmierci Ireny Szewińskiej zamieszczają obok doniesień z mundialu. Sportowcy, dziennikarze i kibice dziękują, wspominają i płaczą, bo stracili kogoś bliskiego. Na dalszy plan zeszły narzekania na kadrę Nawałki i dyskusje o faworytach dzisiejszych meczów w fazie pucharowej w Rosji – bo właściwie kogo to teraz obchodzi?

 

Panią Irenę spotkałam raz. Kilka lat temu, podczas uroczystości pożegnania akademickiej reprezentacji Polski przed wyjazdem na Letnią Uniwersjadę w Kazaniu w 2013 roku. Rozmawiałyśmy chwilę, na pewno o sporcie, choć szczegółów rozmowy nie pamiętam. Pamiętam uśmiech i pamiętam jej wiarę w dobre występy naszych zawodników – mimo tego, że uniwersjada to przy poważniejszych sportowych zawodach impreza podwórkowa, Szewińska podkreślała, że zawsze i wszędzie warto walczyć do końca i na serio, bez oszczędzania się (tu znów powinnam zrobić przytyk w stronę piłkarzy, ale aż nie wypada). Żałuję, że nie poprosiłam wtedy o autograf, zdjęcie albo o dłuższy wywiad – stwierdziłam, że pewnie będzie inna okazja. Teraz mogę sobie co najwyżej pluć w brodę. I tak pluję od rana.

Inga Świetlicka

Miłośniczka sportu, kultury i podróżowania. Mól książkowy oraz kibic polskich olimpijczyków i paraolimpijczyków.