Mecz w kraju soccera

  • Data publikacji: 21.07.2018, 08:54

Nie od dziś wiadomo, że Stany Zjednoczone to kraj koszykówki, baseballu czy hokeja, ale na pewno nie piłki nożnej. Powoli jednak pojawia się ona w świadomości Amerykanów. Była historia medialnie stworzonego Freddy’ego Adu, do MLS przechodzą na emeryturę piłkarze z ogromnymi umiejętnościami i osiągnięciami, a do Stanów przyjeżdżają na przedsezonowe sparingi czołowe europejskie drużyny. Dzisiaj w nocy w Chicago na Soldier Field zmierzyły się Borussia Dortmund z Manchesterem City. Efekt?

 

Zacząć trzeba od tego, co działo się kilka godzin przed meczem. Autostrada I-90 w kierunku jeziora Michigan była zakorkowana jak zawsze w porze popołudniowej (mecz odbył się o 20:00 czasu lokalnego), z tą różnicą, że w samochodach ludzie często ubrani byli w żółte bądź błękitne trykoty. Czuć było ten pozytywny dreszczyk, że gdzieś niedaleko i niedługo odbędzie się piłkarskie święto.

 

Po dojechaniu na parking ($50 za miejsce pod stadionem, rozbój w biały dzień) oczom ukazały się widoki rozłożonych krzeseł i rozstawionych grilli, a w nozdrza uderzył zapach pieczonego mięsa. Nie brakowało muzyki, zazwyczaj grane były latynoskie rytmy salsy. Śmiech i rozmowy przy piwie, wszystko w odległości kilkuset metrów od boiska.

 

 

Przechodząc w stronę stadionu można było przypatrzeć się koszulkom, w jakich przychodzili kibice. Błękit trykotów fanów Manchesteru City okraszony był różnymi nazwiskami, od Danilo, przez de Bruyne, Sane i Sterlinga, aż po Aguero i Gabriela Jesusa. Po prostu żaden z zawodników „Obywateli” nie zdobył liczebnej przewagi nad pozostałymi. W przypadku Borussi można było spotkać Reusa, nasi rodacy przywdziewali koszulki Błaszczykowskiego, ale 90% napotkanych trykotów to Pulisic. Amerykańska duma narodowa, bodaj najbardziej znany zawodnik w Europie.

 

 

 

Jeśli nie byliście w Ameryce, ale widzieliście ją na filmach, to dobrze wiecie, że jest tam specyficzna kultura kibicowania, która łączy się z jedzeniem. Po prostu pomnóżcie swoje wyobrażenia razy trzy. Zapachy taco mieszały się z zapachami hot dogów, popcornu z frytkami  i wszędobylskie piwo oraz drinki. Trudno było zobaczyć kogoś, kto w rękach nie trzyma jakiegokolwiek jedzenia. Zazwyczaj były to wymienione wyżej fast foody, do których dołączyć trzeba jeszcze pakowane kawałki pizzy, burrito, quesadille, hamburgery i panierowane skrzydełka z kurczaka.

 

Tak, to wiszące czerwono-pomarańczowe coś, to drinki

 

 

Na miejscu można było kupić też na ostatnią chwilę koszulki. Chociaż nie tylko na stadionie, bo również wzdłuż wejść co kilkanaście metrów stali ludzie z wypchanymi ogromnymi torbami, oferując wątpliwej jakości i autentyczności błękitne i żółto-czarne koszulki.

 

 

 

To, co najbardziej ciekawiło, było związane oczywiście z występem Łukasza Piszczka. Polski obrońca znalazł się w kadrze Borussi Dortmund na tournée po Stanach Zjednoczonych, podobnie jak jego niemieccy koledzy, z Marco Reusem na czele. Niepewność ich podróży do USA była związana oczywiście z występami na Mistrzostwach Świata, ale zarówno Polacy, jak i Niemcy, skończyli rozgrywki po 3 meczach i mieli wystarczająco czasu, by odpocząć przed przygotowaniami do nowego sezonu. Ostatecznie jednak Piszczek i Reus nie zagrali w meczu, udało się ich tylko zobaczyć na ławce rezerwowych.

 

Konia z rzędem temu, kto wskaże Reusa i Piszczka

 

Na trybunach więcej było żółto-czarnych koszulek Borussi, ale i błękitnych było dużo. Kibice obu drużyn podzielili się dość wyraźnie, tworząc za oboma bramkami większe grupy. Nie były to może ściany, raczej nikt nie doszukiwałby się podobieństw do Südtribüne, ale jak na amerykańskie warunki były to nieźle zorganizowane ekipy.

 

 

 

 

 

Zbliżała się godzina rozpoczęcia meczu. Przed nim jeszcze odśpiewano amerykański hymn. To nieodłączny element wszelkich imprez w Stanach Zjednoczonych i nie ma znaczenia, czy jest to mecz piłkarski czy wyścigi konne. Tym razem był to mecz piłkarski, ale…No właśnie, tu rozbrzmiał pierwszy gwizdek sędziego i zrobił się soccer. Taki z najbardziej zapyziałych czasów, najbardziej amerykański, z amerykańskiej wioski, grany przez amerykańskich wyrobników.

 

 

Dość powiedzieć, że najciekawszym wydarzeniem w pierwszej połowie, poza rzutem karnym, było dokładne, dalekie podanie od Bravo na lewe skrzydło. Co można jeszcze zapamiętać? Praktycznie każdy kontakt z piłką Pulisicia, bo wszelkie podjęte przez niego próby kopnięcia futbolówki lub dryblingu nagradzane były brawami. Prawdziwa ekstaza miała miejsce w 28. minucie,  kiedy Pulisic upadł w polu karnym Manchesteru City, a sędzia wskazał na wapno. Do piłki podszedł Goetze i pewnym strzałem w środek pokonał Bravo.

 

W trakcie drugiej połowy kibice sami szukali sobie rozrywek, żeby przypadkiem nie usnąć na krzesełku. Kibice Borussi rozpoczęli meksykańską falę, która została przerwana po 6 okrążeniach, gdy niespodziewanie piłka wpadła do bramki Manchesteru City. Sędzia gola jednak nie uznał, na pozycji spalonej był jeden z piłkarzy BVB.

 

Oczywiście, wpływ na poziom spotkania miało kilka czynników. Przede wszystkim piłkarze przebywający na boisku, bo ledwie kilku z nich było podstawowymi zawodnikami w trakcie ligowych zmagań. Po drugie ranga spotkania, bo nie ma co ukrywać – nikt nie jedzie do USA grać na poważnie w piłkę. W końcu po trzecie to dopiero początek przygotowań, w dodatku obie ekipy do Stanów przyleciały ledwie kilkadziesiąt godzin wcześniej i wciąż mogą odczuwać skutki zmiany strefowej.

 

Z pewnością nie było warto zarywać nocy, żeby obejrzeć to spotkanie. Jednak jeśli ktoś ma możliwość pojawić się na takim meczu, to oczywiście warto. Choćby po to, żeby zobaczyć Guardiolę dyrygującego przy linii bocznej. Choćby po to, żeby zobaczyć, jak gra Zinczenko, który podejrzewam, że może stać się znanym graczem na europejskiej arenie. Choćby po to, aby popatrzeć na sposób poruszania się Riyada Mahreza, który dopiero co dołączył za ogromne pieniądze do City. Choćby po to, żeby zobaczyć piłkę na żywo, bo wtedy widać rzeczy niewidoczne, gdy ogląda się ją w telewizji.

 

***

 

Przeczytaj też: 

Arsene Wenger - ostatni romantyk futbolu

Diego Maradona - nie-boski Diego