Piłka nożna: chybione kalkulacje i nieudany eksperyment Paulo Sousy
Piotr Drabik/Flickr/CC BY 2.0

Piłka nożna: chybione kalkulacje i nieudany eksperyment Paulo Sousy

  • Dodał: Izabela Szukowska
  • Data publikacji: 16.11.2021, 12:30

Z formalnego punktu widzenia mecz z Andorą był spotkaniem przypieczętowującym udział Polski w barażach o MŚ. W praktyce to jednak z Węgrami graliśmy o wysoką stawkę. I choć wielu nie dopuszczało do siebie takiego scenariusza, stało się. Podopieczni Paulo Sousy przegrali na PGE Narodowym. Co szczególnie bolesne, pierwszy raz od ponad siedmiu lat.

 

Jeszcze przed poniedziałkowym starciem kibice zacierali ręce, wierząc, że zanotujemy zwycięstwo przeciwko Węgrom, co da nam przywilej rozstawienia z mniej wymagającym rywalem w barażach i przede wszystkim możliwość gry przed własną publicznością w Warszawie. Wieczór skończyliśmy z bólem głowy, musząc oddać wyższość oponentom. Ostatnio, kiedy Polacy musieli przełknąć gorycz porażki z trybun Stadionu Narodowego, był rok 2014, a na płycie boiska znaleźli się m.in. Eugen Polanski, Marcin Robak, Waldemar Sobota czy Sławomir Peszko.

 

Światło ostrzegawcze

 

Zapowiadany brak Kamila Glika czy Roberta Lewandowskiego budził mieszane uczucia, ale grono osób wierzyło, że portugalski selekcjoner wie, co robi. Absencję można było w pewien sposób wytłumaczyć. Stoper występujący w barwach Benevento Calcio zagrożony był pauzą w kolejnym meczu przez nadmiar żółtych kartek, z kolei kapitan reprezentacji miał zresetować się przed powrotem do Monachium. Planem B byli Arkadiusz Milik oraz Piotr Zieliński, którzy rozegrali dobre spotkanie w piątek i w pewnym stopniu mogli zastąpić nasze najsilniejsze ogniwo. Sęk w tym, że obaj rozpoczęli mecz na ławce rezerwowych, a zamiast nich skład wyjściowy uzupełnili Karol Świderski, zdobywający gole głównie z Andorą, Islandią czy San Marino, a także Krzysztof Piątek, który pomijając zostawienie piłki w siatce Sanmaryńczyków, ostatni raz zapisał się na liście strzelców w marcu bieżącego roku, pokonując bramkarza Węgier.

 

To nie koniec wątpliwości, jakie wiązały się z jedenastką reprezentantów, która stanęła na murawie i odśpiewała "Mazurka Dąbrowskiego". Poza Wojciechem Szczęsnym i Mateuszem Klichem, żaden z zawodników nie pojawił się od pierwszych minut w poprzednim meczu z Andorą. Jedyną stałą było ustawienie – trzech obrońców, dwóch wahadłowych i duet napastników. To jednak za mało, by zespół zdolny był z dużym spokojem przejść przez mecz. Oczywiście urwanie punktów Węgrom było osiągalne, jak wszystko w futbolu, jeśli ma się odrobinę wiary i szczęścia, ale jak wiadomo – szczęście sprzyja lepszym.

 

Laboratorium Sousy

 

Poza wyjściową jedenastką, zastanawia sam przebieg spotkania. Mijające minuty zweryfikowały, że pressing nie wygląda tak, jak powinien, posiadanie piłki nie przekuwa się w nic pozytywnego, a pojedynki w dryblingu częściej zwyciężają Węgrzy. Nic dziwnego, że zespół sprawiał wrażenie rozproszonego, skoro na boisku nie było prawie nikogo, kto mógłby spoić go w całość. W dodatku agresywne wejścia Matty’ego Casha czy Mateusza Klicha w nogi oponentów o mało nie skończyły się przedwczesnym zejściem do szatni. Cieszy fakt szybkiej reakcji i zmiany tuż po przerwie Casha, zastępując go Piotrem Zielińskim czy wpuszczenie Kamila Jóźwiaka. Nieco dziwi z kolei trzymanie na ławce rezerwowych Arkadiusza Milika do 65. minuty czy wybaczanie błędów Tymoteuszowi Puchaczowi prawie do końcowego gwizdka. Ponownie pozytywnym aspektem są zmiany – zarówno Zieliński, jak i Milik, oddali kilka obiecujących strzałów, te jednak nie zamieniły się w bramkę wyrównującą wynik.

 

Portugalczyk dał się poznać jako trener, który lubi eksperymenty, za co przez wielu był krytykowany. I dokładnie tak, jak bywa z przeprowadzaniem testów – czasem odważne posunięcie zupełnie nie klika, a niekiedy pozwala odkryć zupełnie nowe i atrakcyjne możliwości. Chociażby przed spotkaniem z Andorą dało się zauważyć niezadowolenie z powodu ustawienia Macieja Rybusa na lewej stronie obrony i przypisanie mu roli nie tyle stopera, co trybiku napędzającego akcje. W rzeczywistości Rybus bardzo dobrze zgrał się z Przemysławem Frankowskim, który aktywnie pracował na wahadle, co w konsekwencji przyniosło kilkanaście dośrodkowań w pole karne i asystę przy celnym trafieniu Kamila Jóźwiaka. Andora to jedno, ale nie ulega wątpliwości, że mecz z Węgrami nie był właściwym momentem na testowanie, który piłkarz najlepiej zastąpi Glika, Lewandowskiego czy Krychowiaka, jeśli będzie taka potrzeba. Paulo Sousa był innego zdania i nawet na konferencji pomeczowej usilnie pozostawał przy swoim. „Żeby zrobić krok do przodu musimy dawać młodszym zawodnikom możliwość rozwoju” – skwitował selekcjoner. Piękne słowa, ale wypowiedziane zdecydowanie w nieodpowiednim miejscu i czasie.

 

Chwiejny krok

 

Kibice może i uśmiechali się na widok rozbrajanych Andorczyków, bo umówmy się, każde zwycięstwo niesie za sobą pozytywne wibracje, nawet jeśli rozgrywane jest z o wiele słabszym rywalem. Miło było pooglądać, jak Lewandowski czy Milik szarżują bramkę oponentów, zdobywając kolejne gole. Do obowiązków trenera należy jednak dokładna analiza zasobów i zweryfikowanie, który mecz trudniej będzie wygrać i czasem poświęcić grad goli w jednym meczu, kosztem sześciu punktów w dwóch kolejkach. Paulo Sousa źle rozplanował listopadowe zgrupowanie kadry, nie ujmując w szerszej perspektywie biegu zdarzeń i konsekwencji, jakie się z tym wiążą. Popełnił błąd, który może kosztować Polaków wiele. Ba, już wyznacza swoją cenę – w postaci stresu i drżenia przed tym, jak potoczą się wtorkowe mecze eliminacyjne innych ekip, co w teorii nie powinno w ogóle nas dotykać. 

 

Oczywiście łatwo oceniać po fakcie. Gdyby Polacy wygrali w poniedziałek, nawet skromnie lub chociażby podzielili punkty, z pewnością fala krytyki w kierunku podjętych decyzji przez Paulo Sousę nie byłaby aż tak duża. Nie jest tak, że grupa, która stroni od ciągłej krytyki Portugalczyka bez względu na to, co zrobi, nie podchodziła z pewną dozą nieufności do ruchów szkoleniowca. I kolejny raz włos dzieli się na czworo. Zagorzali przeciwnicy Sousy pokręcą nosem, kiedy przedstawi się im wyniki meczów pod jego wodzą: sześć wygranych w piętnastu meczach, w tym z Andorą czy San Marino, powtarzająca się strata bramek, ostatnie miejsce w grupie na Euro 2020 i nieoczywiste ruchy. Jasne, nie wygląda to obiecująco, jeśli patrzeć na suche fakty.

 

Z drugiej strony Polska awansowała do baraży, realizując małe cele po drodze i nie trzymając kibiców w niepewności do ostatniej kolejki. Dwukrotnie pokonała Albanię, która zakończyła eliminacje dwoma oczkami mniej, plasując się na trzeciej lokacie. Co wydawało się mało realne – zremisowała z Anglią. I przede wszystkim, często wyglądała przy tym dobrze, mając nakreślony plan i starając się go realizować. Nawet jeśli momentami – była JAKAŚ, czego nie można przypisać do zespołu prowadzonego przez poprzedniego trenera, Jerzego Brzęczka. Krążące w środowisku piłkarskim określenie „siwy bajerant” prawdopodobnie nie wzięło się znikąd. Zawsze elegancki Paulo Sousa używa pięknych frazesów, odpowiada dyplomatycznie i zapewnia, że wszystko idzie zgodnie z tym, co założył. Problem rodzi się wtedy, gdy tak jak w poniedziałek, postanawia rozegrać mecz towarzyski, który formalnie toczy się o punkty, w dodatku bardzo cenne. Portugalczyk coraz częściej daje się poznać, jako trener mało przewidywalny, w złym tego słowa znaczeniu.

 

Konsekwencje eksperymentów

 

Biorąc na chłodno zaistniałe okoliczności, trzeba powiedzieć jasno – nie bacząc na rezultat meczu z Węgrami, otrzymanie przepustki na Mistrzostwa Świata 2022 w Katarze wciąż pozostawało odległą perspektywą. Z 12 zespołów, miejsce wśród najlepszych mogą uzyskać zaledwie trzy drużyny. Baraże mają charakter pucharowy, co oznacza, że przegranie chociażby jednego z dwóch meczów zakończy marzenia o mundialu. Nawet jeśli reprezentację Polski czekała ciężka przeprawa, do wczoraj mieliśmy stuprocentowe szanse na ułatwienie sobie przynajmniej pierwszego etapu. Na własne życzenie pozbyliśmy się tego komfortu.

 

Porażka na Narodowym tożsama jest z nerwowym oczekiwaniem na wynik wtorkowych meczów, które wyklarują, kto znajdzie się w gronie rozstawionych drużyn. Polska straci przywilej zagrania na własnym stadionie, a także zmierzy się z groźniejszym oponentem, gdy Walia przynajmniej zremisuje z Belgią, Turcja zgarnie komplet punktów z Czarnogórą, a bilans goli znacznie polepszą Norwegia, Finlandia i Czechy. Margines błędu zmniejszył się do minimum, a nasze losy spoczywają w obcych rękach, co chyba boli najbardziej, zaraz po zdobytej twierdzy w postaci Stadionu Narodowego.