Lekkoatletyka - MŚ: podsumowanie występu Polaków

Lekkoatletyka - MŚ: podsumowanie występu Polaków

  • Dodał: Kacper Adamczyk
  • Data publikacji: 28.07.2022, 23:32

W nocy z niedzieli na poniedziałek polskiego czasu zakończyły się osiemnaste Mistrzostwa Świata w lekkoatletyce, rozgrywane po raz pierwszy w historii w Stanach Zjednoczonych. Bez wątpienia pod względem poziomu sportowego był to najlepszy czempionat w dziejach. Dla Polaków były to słodko-gorzkie zawody, bardzo trudne do oceny. My się jednak o takową pokusiliśmy. 

 

Na stadionie Hayward Field podczas dziesięciu dni rywalizacji zaprezentowało się czterdziestu jeden biało-czerwonych. Skupiając się jedynie na ich poziomie sportowym spróbowałem każdego z nich ocenić. Ktoś może powiedzieć, że to zestawienie jest trochę niesprawiedliwe i traktujące naszych zawodników zero-jedynkowo, jednak uznałem, że taki system będzie najlepszy do tego typu artykułu. W związku z tym podzieliłem Polaków, startujących w Oregonie na tych przy, których występie stawiam plus, a także na tych, których oceniam na minus. 

 

Na plus

 

Anna Kiełbasińska. Zawodniczka, trenująca na co dzień pod okiem Szwajcara Laurenta Meuwly'ego zasłużyła na miejsce wśród pozytywów polskiej kadry, dzięki awansowi do finału biegu indywidualnego na dystansie 400m, w którym finiszowała ostatecznie na ostatniej, ósmej lokacie.  Biegaczka SKLA Sopot powtórzyła tym samym osiągnięcie Igi Baumgart-Witan z Mistrzostw Świata z Dausze z 2019 roku. Niedosytem pozostaje jedynie czas uzyskany przez Polkę, czyli 50,81s. Szybciej biegała już w eliminacjach (50,63s) i półfinale (50,65s), a także w innych startach w tym roku (jej najlepszy wynik w tym sezonie to 50,28s). Jak na razie nie udało się jej złamać magicznej granicy pięćdziesięciu sekund, co było przecież jej celem na ten rok.

 

Anna Wielgosz. Polska biegaczka wywalczyła awans do półfinału na dystansie 800m, co już odebrano pozytywnie w środowisku, zwłaszcza po nieudanych startach naszych panów w tej konkurencji. Ostatecznie Wielgosz zakończyła starty w Oregonie na szesnastej pozycji z czasem 2:00,51, gorszym o około osiem dziesiątych sekundy od jej tegorocznego rekordu życiowego. Sama zawodniczka przyznała, że przed walką o finał była zestresowana i mało spała. Gdyby nie te okoliczności, to mogłaby powalczyć o finał, "życiówkę i swój największy sukces w karierze. 

 

Sofia Ennaoui. Biegaczka po trzech latach leczenia kontuzji powróciła na globalną imprezę i od razu zaprezentowała się znakomicie, zajmując piątą pozycję, co jest jej najlepszym rezultatem na imprezie tej rangi w karierze. Polka uzyskała czas 4:01,43, choć była gotowa na poprawienie rekordu Polski (3:59,22), ale zrezygnowała z walki o niego kosztem wyniku, co było oczywiście słuszną decyzją. Pierwsza "trójka" była poza zasięgiem 26-latki, która na pewno nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa w rywalizacji z najlepszymi na świecie.  

 

Pia Skrzyszowska. To jedna z tych zawodniczek z oceną, której startu mam pewien problem. Z jednej strony Polka wyrównała swój własny rekord życiowy (12,62s), ale z drugiej nie awansowała do finału, na co każdy liczył. Należy jednak docenić jej wysoką, życiową dyspozycję oraz poziom zawodów. W każdych dotychczasowych zawodach globalnej rangi wynik Polki dałby awans do rozgrywki o medale. Teraz jednak poziom tej konkurencji był rekordowy i naszej reprezentantce do finału zabrakło 0,12s. Jestem przekonany, że doświadczenie zebrane przez 21-latkę zaprocentuje już na sierpniowych Mistrzostwach Europy, bo jest ona w stanie biegać jeszcze szybciej. 

 

Adrianna Sułek. To kolejna po Skrzyszowskiej młoda i gniewna postać polskiej lekkoatletyki, która stała się "ofiarą" niewidzianego nigdy przedtem poziomu mistrzostw. Sułek to siedmioboistka, która zajęła w Eugene czwarte miejsce, pobijając przy okazji 37-letni rekord Polski. Ta 23-latka to przyszłość naszego sportu, a według niektórych niedługo nawet gwiazda światowego formatu, choć wieloboistce o taki status może być trudno. Sułek cały czas się rozwija i pobija swoje rekordy życiowe w poszczególnych konkurencjach. Teraz najpilniej potrzebna jest ewidentnie poprawa w rzucie oszczepem, który jest piętą achillesową Polki. Na zawodach bydgoszczanka imponuje przede wszystkim siłą mentalną i charakterem. Już teraz widać, że to osoba, która może z Paryża przywieźć medal. 

 

Katarzyna Zdziebło. Absolutne odkrycie i największa wygrana czempionatu w Oregonie. Przed rozpoczęciem imprezy nikt nie mówił o niej jako kandydatce do medalu, a ona wróciła do kraju z dwoma srebrnymi krążkami. Została tym samym pierwszą polską zawodniczką, która z jednych Mistrzostw Świata przywiozła przynajmniej dwa medale od 2007 roku, gdy tego samego dokonał w Osace Marek Plawgo. Zdziebło do Eugene przywiozła życiową formę, na obu dystansach bijąc własne rekordy kraju. Na dwadzieścia kilometrów poprawiła swój najlepszy wynik o prawie dwie i pół minuty, a na trzydzieści pięć kilometrów o ponad dziewięć i pół minuty. Na pewno teraz 25-latka przed następnymi imprezami mistrzowskimi będzie zupełnie inaczej postrzegana, niż jeszcze dwa tygodnie temu. Stała się jedną z gwiazd polskiej lekkoatletyki, a to wiąże się z pewną presją. Cieszy także to, że rośnie ponownie popularność chodu sportowego w Polsce. Konkurencja ta miała swoje chwile chwały na przełomie wieków za sprawą sukcesów Roberta Korzeniowskiego, a teraz na drugiej wielkiej imprezy z rzędu daje nam medal, stając się drugą po młocie najbardziej medalodajną konkurencją w historii polskiej lekkoatletyki. 

 

Olga Niedziałek. Druga z naszych reprezentantek w chodzie znalazła się w cieniu sukcesów Katarzyny Zdziebło, a niektóre media nie zauważyły nawet jej dobrego występu. 25-latka o około osiem minut poprawiła rekord życiowy, zajmując niezłe 11 miejsce, co należy odnotować. Oczywiście występ Niedziałek nie był tak spektakularny, jak Zdziebło, ale i ona może być przyszłością polskiego chodu. Jest w końcu w takim wieku, w którym nadal można się rozwijać i przełamywać własne bariery. Polka potencjał ma, co potwierdziła już w 2019 roku, zdobywając srebrny medal Mistrzostw Europy U-23 na dystansie dwudziestu kilometrów. 

 

Damian Czykier. Ten rok jest na pewno dla 29-latka przełomowym pod względem sportowym. Zimą pobił on rekord kraju na 60 metrów przez płotki (7,48s), a latem to samo powtórzył na stadionie na dystansie 110m przez płotki (13,25s). Polak życiową formę potwierdził także w Eugene, zajmując rekordowe w historii dla Polski miejsce w tej konkurencji w imprezie o globalnym zasięgu. Białostoczanin w finale był czwarty, a mogło być jeszcze piękniej. Czykierowi nie wyszedł start w okrojonej do sześciu zawodników stawce, co pozbawiło go szans na medal. Czas 13,32s był o 0,1s słabszy od startu Polaka w półfinale (wtedy jednak wiatr wiał z nieregulaminową siłą). Nie chciałbym być złym prorokiem, bo Czykier może biegać jeszcze szybciej, ale możliwym jest, że uciekła mu życiowa szansa na medal globalnej imprezy. W końcu bardzo rzadko się zdarza, że tuż przed startem odpada dwóch kandydatów do medali. Mam wrażenie, że w wywiadzie po starcie czuł to sam zawodnik, ponieważ wiedział, że stać go na lepsze biegi. 

 

Paweł Fajdek. Można mówić, że 33-latek nie wytrzymuje mentalnie startów w Igrzyskach Olimpijskich, co jest pewną skazą na jego karierze, ale należy też podkreślać, że to absolutny król Mistrzostw Świata. Wygrał tę imprezę już po raz piąty z rzędu, mimo że nie był faworytem do złota. Za takiego był uważany inny z biało-czerwonych, Wojciech Nowicki. Fajdek jednak po raz kolejny udowodnił, że czempionat globu to jego podwórko i podczas zawodów tej rangi jego mentalność jest na wybitnym poziomie. Sam zawodnik po konkursie kręcił trochę nosem na wynik, bo razem z trenerem Szymonem Ziółkowskim cały czas twierdzą, że stać go na dużo dalsze rzuty, niż uzyskane w Eugene 81,98m. Celem Polaka jest siedem tytułów Mistrza Świata w jednej konkurencji, bo tego nie dokonał jeszcze nikt w historii. Biorąc pod uwagę, że oznacza to dalekie rzucanie co najmniej do 2025 roku, to wydaje mi się to jak najbardziej realne. 

 

Wojciech Nowicki. Białostoczanin to zdecydowanie najrówniejszy Polski lekkoatleta. Nie imponuje tylko znakomitymi seriami w poszczególnych konkursach, ale także tymi medalowymi. Polak przywoził dotąd krążek z każdej wielkiej imprezy w jakiej wystartował i nie inaczej było i tym razem. Srebro zdobyte w Oregonie jest już jego ósmym medalem w seniorskiej karierze. Tym razem to on, a nie Paweł Fajdek, był głównym faworytem do zwycięstwa. Przemawiały za tym tegoroczne rezultaty obu panów. Na Hayward Field mistrz olimpijski z Tokio ponownie był w znakomitej dyspozycji, ale w nie tak dobrej, jak przed rokiem, co skutecznie wykorzystał Fajdek. Mimo tego Nowicki też powinien być zadowolonym z swojego wyniku. W jego przypadku bardzo ciekawi mnie postać jego trenerki, czyli byłej polskiej młociarki, Joanny Fiodorow. Interesującym jest, dlaczego 33-latek po sezonie życia zmienił szkoleniowca, ale jeszcze większą tajemnicą jest chyba, dlaczego jego wybór padł akurat na w ogóle niedoświadczoną w tej roli Fiodorow. Najważniejszym jednak jest, że ta współpraca już przynosi medalowe owoce. 

 

Sztafeta 4x400m mężczyzn. Przed występem naszych reprezentantów w eliminacjach ich awans do finału uznałbym za sukces, ponieważ panowie już w mikście nie imponowali taką formę, jak przed rokiem na Igrzyskach Olimpijskich w Tokio. W związku z tym, że polski kwartet wszedł do rozgrywki o medale, to umieszczam ich w gronie pozytywów. Na pewno biało-czerwoni mieli trochę pecha, że do biegu finałowego dołączono Botswanę i pobiegło w nim aż dziewięć sztafet, ponieważ miejsce w czołowej "ósemce" brzmi dobrze, a tego ostatecznie nie udało się wywalczyć. Trzeba przyznać, że nie była to dobra impreza dla duetu trenerskiego Aleksander Matusiński - Marek Rożej.  Ten drugi, który odpowiada za męską część kadry, biegającą na 400m moim zdaniem popełnił błąd w ustawieniu sztafety. Według mnie na pierwszej zmianie powinien pobiec, tak jak w poprzednich imprezach, Karol Zalewski, a nie najsłabszy z kwartetu, Maksymilian Klepacki. Już w eliminacjach było widać, że ten pomysł się nie sprawdził, ponieważ 23-latek zakończył swoją zmianę na ostatniej pozycji. Tak samo było też w finale, co niekorzystnie ustawiło nam bieg i powodowało duże utrudnienia podczas zmian. Najsłabszy zawodnik powinien biegać na drugiej/ trzeciej zmianie, gdy startuje się łatwiej, bo ma się bezpośredni kontakt z rywalami, a nie na pierwszym, najdłuższym odcinku. Oby trener Rożej tym razem wyciągnął wnioski, bo podczas Mistrzostw Europy Polacy będą chcieli powalczyć o medal. 

 

Michał Rozmys. To już ostatni z biało-czerwonych, który moim zdaniem zasłużył na niewielki, ale jednak plus. W jego przypadku awans do finału uważam za sukces, ponieważ nie był on w Oregonie w najwyższej dyspozycji, a dał radę zająć dziesiątą pozycję. Polak przy okazji uzyskał też najlepszy wynik w tym sezonie (3:34,58),  który jest jednak o prawie dwie sekundy gorszy od jego ubiegłorocznej życiówki. Należy docenić to, że Rozmys mimo nie najlepszej dyspozycji zdołał, dzięki dobremu taktycznie występowi w półfinale awansować do rozgrywki o medale. Sam zawodnik wie jednak, że stać go na dużo więcej i oby pokazał to już w Monachium, bo świat wcale nie ucieka naprzód. Życiówka 27-latka, która dała mu ósmą lokatę w Tokio, tym razem zagwarantowałaby dokładnie takie samo miejsce. 

 

Na minus

 

Ewa Swoboda. Reprezentantka Polski zajęła dwunaste miejsce na dystansie 100m, co trzeba przyznać, że nie jest złym rezultatem, ale oczekiwania były większe i sięgały finału. Nie imponuje także czas uzyskany przez Polkę (11,08s w półfinale, 11,07s w eliminacjach), choć jest tylko o 0,03s gorszy od jej aktualnej życiówki. Sama Swoboda podkręcała oczekiwania wobec własnej osoby, mówiąc że wyniki treningowe ma najlepsze w karierze i stać ją będzie na zejście poniżej jedenastu sekund, a nawet na powalczenie o poprawienie rekordu Polski (10,93s). Trudno stwierdzić, czy forma okazała się być nie aż tak dobrą, czy może sama zawodniczka nie potrafiła pokazać na bieżni, co potrafi ze względu na jakieś blokady mentalne. 

 

Natalia Kaczmarek. Duże nadzieje wiązałem z indywidualnym występem 24-latki, która miała piąty czas na listach zgłoszeń (50,16s). Polka tylko je potwierdziła znakomitymi eliminacjami, gdzie uzyskała czas o tylko 0,05s gorszy od własnego rekordu życiowego, a wydawało się, że stać ją na więcej. Czekałem na bieg poniżej pięćdziesięciu sekund i miejsce w finale wyższe, niż siódma pozycja Justyny Święty-Ersetic sprzed trzech lat. Wtedy przyszło jednak srogie rozczarowanie w biegu półfinałowym. Jak się później okazało, nękana problemami żołądkowymi Kaczmarek, zajęła dopiero piętnastą lokatę z marnym czasem 51,34s. Na szczęście przed wciąż młodą zawodniczką jeszcze wiele szans na osiągnięcie wielkich rezultatów. Szkoda jednak, że jedna z nich została zmarnowana przez problemy zdrowotne.

 

Klaudia Siciarz. To był trudny do wytłumaczenia występ reprezentantki Polski w biegu eliminacyjnym na 100m przez płotki. Siciarz przebiegła ten dystans w czasie 13,27s, co jest wynikiem o 0,41s gorszym od jej najlepszego tegorocznego rezultatu. Awans do półfinału dał czas 13,12s, który Siciarz powinna osiągać na dużym luzie. Tym razem stało się jednak inaczej, a przecież już w Tokio 24-latka pokazała, że potrafi biegać szybko na największych scenach. 

 

Kinga Królik. Tegoroczna mistrzyni kraju była pod nieobecność, znajdujących tego lata w słabszej dyspozycji, sióstr Konieczek naszą jedyną reprezentantką w biegu na 3000m z przeszkodami. Debiut na wielkiej imprezie nie poszedł jednak po myśli 22-latki. Zajęła ona dopiero trzydziestą szóstą pozycję, notując czas o około osiem sekund gorszy od swojego tegorocznego rekordu życiowego. Jestem przekonany, że w przypadku naszej aktualnej wicemistrzyni Europy U-23 ten start zaprocentuje na przyszłość. Pokazał jej także jak dużo dzieli ją jeszcze od światowej czołówki, bo czas 9:21,02, który dawał awans do rozgrywki o medale jest na razie poza jej zasięgiem.

 

Malwina Kopron. To był niestety bardzo słaby występ naszej brązowej medalistki Igrzysk Olimpijskich z Tokio, która nie przebrnęła nawet eliminacji. Po ostatnich, marnych tygodniach w wykonaniu 27-latki, a także biorąc pod uwagę jej problemy mentalne, to nie oczekiwałem w jej wykonaniu cudów i wybitnych odległości, ale awans do finału uznałem za obowiązek. Polka ostatecznie zakończyła zawody na piętnastym miejscu z wynikiem 70,50m. Do wejścia do rozgrywki o medale wystarczyło 70,87m. Takie rezultaty Kopron powinna osiągać na rozgrzewkach, a mówimy przecież o imprezie rangi mistrzowskiej. 

 

Maria Andrejczyk. Reprezentantka Polski zajęła odległą, dwudziestą pierwszą lokatę, w eliminacjach rzutu oszczepem kobiet, uzyskując zaledwie 55,47m. Uważam, że Andrejczyk nie powinna w ogóle na tę imprezę przyjechać, ponieważ ewidentnie zmaga się ona cały czas z kontuzjowanym barkiem. Niestety, ale z skróconego rozbiegu, to nawet medalistka olimpijska do finału Mistrzostw Świata nie awansuje. Polka powinna poświęcić ten rok poolimpijski na naprawienie w pełni swojego zdrowia, chyba że mowa tutaj o urazie permanentnym, z którym nie da się już nic zrobić, ponieważ wtedy temat byłby zupełnie inny. O samym występie 26-latki nie ma, co więcej mówić. Wielka tylko szkoda, że nie wykorzystała ona nie najwyższego poziomu konkursu finałowego. 

 

Paulina Ligarska. Same dziesiąte miejsce 26-latki na najważniejszej imprezie sezonu nie brzmi źle, ponieważ to w końcu Mistrzostwa Świata. Spory niedosyt może budzić jednak końcowy wynik, uzyskany przez Polkę, który był o około 150 punktów gorszy od jej tegorocznej "życiówki". Gdyby Ligarska ją wyrównała, to mogłaby liczyć na miejsce w czołowej "ósemce" czempionatu globu. Niestety od początku ten wielobój nie układał się do końca po jej myśli, a rekord życiowy uzyskała tylko w jednej konkurencji (200m). Na pewno w sierpniowych Mistrzostwach Europy stać ją będzie na lepszy wynik, niż ten uzyskany w Eugene. 

 

4x100m K. Niestety nie był to dobry występ polskich sprinterek, które wystąpiły w składzie: Magdalena Stefanowicz, Martyna Kotwiła, Marika Popowicz-Drapała, Ewa Swoboda. Nasze reprezentantki same przyznawały po biegu na antenie TVP Sport, że ten występ im nie wyszedł i nie pokazały pełni swoich aktualnych możliwości. Nie udały im się także zmiany. Czas Polek, wynoszący 43,19s również nie jest imponujący, a także gorszy od wyniku Polek z Igrzysk Olimpijskich w Tokio, gdzie uzyskały one rezultat o 0,1s lepszy. Oczywiście skład naszych kadrowiczek też nie był optymalny, ponieważ zabrakło w nim Pii Skrzyszowskie, Anny Kiełbasińskiej czy Nikoli Horowskiej, ale była w nim Ewa Swoboda. Ich międzyczasy były raczej rozczarowujące, a na tle rywalek dobrze wyglądała tylko Ewa Swoboda, co jest kolejnym argumentem na to, że przed polskimi sprinterkami jeszcze duże pracy do wykonania. 

 

Sztafeta 4x400m K. Występ tego zespołu jest zdecydowanie największą kompromitacją reprezentacji Polski na Mistrzostwach Świata w Oregonie. W końcu sztafeta ta przywoziła medale z dwunastu ostatnich wielkich imprez, czyli nieprzerwanie od 2017 roku. Na takie rozczarowanie złożyło się na pewno kilka czynników. Po pierwsze atmosfera w kadrze nie sprzyjała osiąganiu wielkich wyników i kosztowała za dużo energii i stresu wszystkie zawodniczki. Drugą kwestią są decyzje trenera Aleksandra Matusińskiego odnośnie zawodniczek, które wystąpiły w eliminacjach. Mam wrażenie, że szkoleniowiec za bardzo zaufał swym podopiecznym, jakby nie dostrzegając ich aktualnej dyspozycji, która była daleka od tej olimpijskiej. Każda z Polek pobiegła zdecydowanie poniżej oczekiwań i możliwości. Trzecią sprawą jest zdrowie zawodniczek, które nie ułatwiało ostatnich przygotowań. Problemy z nim miały: Justyna Święty-Ersetic, Małgorzata Hołub-Kowalik i Iga Baumgart-Witan. Nie zamierzam jeszcze nikogo wysyłać na sportową emeryturę, ale może warto przyjąć do wiadomości, że polskie zawodniczki potrzebują odpoczynku i dłuższego, niż zazwyczaj resetu po latach startów bez przerwy i osiągnięciu wymarzonego celu, czyli medalu olimpijskiego. W końcu same biegaczki mówiły, że przed tym sezonem o mobilizację było im trudniej, niż zazwyczaj. Wyczerpanie organizmu, także te mentalne ma duży wpływ na formę oraz zdrowie zawodników i o tym wiadomo nie od dzisiaj. 

 

Kajetan Duszyński. Mistrz olimpijski z Tokio w sztafecie mieszanej, gdzie zrobił absolutną furorę, przyjechał do Oregonu przede wszystkim, by wspomóc sztafety. W biegu indywidualnym jakby motywację miał mniejszą i nie był w stanie wykrzesać z siebie wszystkiego. Zaczął jednak swój bieg bardzo odważnie, ale zapłacił za to na ostatniej prostej, zajmując ostatecznie trzydziestą drugą pozycję. Po tegorocznych występach Duszyńskiego nie można było się po nim spodziewać wiele, ale muszę przyznać, że liczyłem na trochę więcej, niż 46,57s. Uważam jednak, że 27-latka za ten czempionat należy oceniać przede wszystkim za biegi sztafetowe. Tam bywało różnie, ale na pewno forma Polaka była sporo niższa od tej olimpijskiej, mimo jego wielkich starań na bieżni.

 

Mateusz Borkowski. Otwiera on trzyosobową listę polskich biegaczy, którzy zaprezentowali się bez sukcesów na dystansie 800 metrów. 25-latek zanotował w Oregonie najsłabszy występ w sezonie, zajmując dopiero trzydzieste trzecie miejsce w eliminacjach. Borkowskiemu na ostatniej prostej zabrakło sił i nie pokazał znakomitego finiszu, który jest jego mocną stroną, a przecież bieg nie był zbyt szybki. Naprawdę trudno znaleźć cokolwiek na usprawiedliwienie słabiutkiego występu Polaka.

 

Patryk Dobek. Brązowy medalista olimpijski z Tokio podzielił los młodszego i mniej utytułowanego kolegi, plasując się na trzydziestej lokacie. Jego występ był bardzo podobny do tego Borkowskiego, ponieważ przed ostatnią prostą jego sytuacja wyglądała dobrze, a na finiszu jakby odcięło mu niespodziewanie prąd. Wydaje się, że Dobek wraz z swoim szkoleniowcem, Zbigniewem Królem poświęcili ten rok na pewne eksperymenty treningowe już pod kątem następnych Igrzysk Olimpijskich w Paryżu. Widać, że nie zdały one ewidentnie egzaminu, ponieważ wynik 28-latka na docelowej imprezie jest bardzo słaby. Jeśli jednak ten trudny sezon pomoże w zdobyciu kolejnego olimpijskiego krążka, to na pewno te testy będą tego warte. 

 

Patryk Sieradzki. Pełniący na co dzień rolę pacemakera 23-latek debiutował na wielkiej imprezie i trzeba przyznać, że potrzebuje jeszcze zebrać trochę doświadczenia. W końcu nie jest do końca przyzwyczajony do biegania w tłumie, tylko swobodnego dyktowania tempa. Ten brak obycia z bezpośrednim kontaktem z przeciwnikiem był widoczny podczas jego startu eliminacyjnego. Sieradzkiemu, podobnie, jak jego starszym kolegom nie starczyło sił na ostatnie sto metrów, co zaowocowało zaledwie trzydziestą siódmą pozycją i czaem ponad dwie i pół sekundy słabszym od jego tegorocznego rekordu życiowego. Na pewno nie można mieć do niego wielkich pretensji o ten start, ale jestem ciekaw, jak potoczy się jego dalsza kariera. Czy Patryk Sieradzki nadal będzie tylko "zającem", czy może zacznie częściej biegać tylko na siebie?

 

Norbert Kobielski. Bardzo smutno i szybko zakończyła się przygoda 25-latka z czempionatem globu w Oregonie. Już w pierwszym skoku Polak złamał jedną z kości śródstopia, co definitywnie kończy dla niego sezon. Na pewno szkoda, że Kobielski tak naprawdę nie miał szansy się zaprezentować na Hayward Field, ponieważ jego forma ostatnio pikowała, a sam Polak czuł się znakomicie. Teraz przed nim rehabilitacja i walka o przyszłoroczne Mistrzostwa Świata w Budapeszcie. Oby tam nasz reprezentant wystąpił na miarę potencjału, o którym on sam mówi. 

 

Piotr Lisek. Była już mowa o zakończonej serii polskiej żeńskiej sztafety 4x400 metrów, to teraz pora na kolejny taki przypadek. Tyczkarz rodem z wielkopolskich Dusznik meldował się w czołowej "szóstce" ostatnich czternastu wielkich imprez, w których brał udział. Zdobył też do tej pory trzy medale Mistrzostw Świata na stadionie, wracając z każdej tego typu imprezy, w której startował, z krążkiem. Te obie niebywałe serie dobiegły końca w nocy z piątku na sobotę, gdy 29-latek zajął dopiero dziewiętnaste miejsce w eliminacjach, nie kwalifikując się do finału. O tym, że z formą Liska nie jest najlepiej było wiadomo już od kilku miesięcy. W końcu Polak nie pojechał na marcowe HMŚ w Belgradzie z powodu braku wymaganego minimum. Następnie na otwarcie sezonu letniego uzyskał bardzo obiecujące 5,80m w rodzinnych Dusznikach. Potem było jednak gorzej, ale mimo to awans do rozgrywki o medale wydawał się realnym do zrealizowania celem. Skończyło się jednak na zaliczeniu tylko wysokości 5,50m. Świat tyczkarzy naszemu reprezentantowi ewidentnie uciekł i o medalach, nawet w Europie, nie ma co na razie marzyć. Nie wiem, czy Piotr Lisek się już skończył, ale na pewno nie zalicza się do ścisłej czołówki zawodników swojej konkurencji na naszej planecie. 

 

Robert Sobera. Wobec niego z pewnością oczekiwania były mniejsze, ale i tak spodziewano się po nim więcej. W tym roku najwyżej skoczył on na wysokość 5,61m, lecz wydawało się, że lada chwila może zacząć skakać wyżej. Niestety zakończył eliminacje na dwudziestej czwartej pozycji z wynikiem 5,50m, czyli takim samym, jak Lisek. Mistrz Europy z 2016 roku od czasu swojego jedynego sukcesu międzynarodowego w seniorskiej karierze niestety zatopił się w szarości, pokonując poprzeczkę zawieszoną najwyżej na wysokości 5,71m (2019r.). Oczywiście w tym czasie dokuczały mu też liczne kontuzje, ale w środowisku oczekiwano od niego progresu, a nie regresu. Ten zawodnik ma już trzydzieści jeden lat i co raz mniejsze są nadzieje, że w końcu wzbije się na wyższy poziom, niż walka o przeskoczenie 5,70m, ponieważ to na świecie teraz nic nie daje. Niestety trzeba pogodzić się z faktem, że polska męska tyczka potęgą już nie jest, a jeśli będzie to chyba za sprawą, obecnie siedemnastoletniego, Michała Gawendy. Ten młokos jest obecnie mistrzem Europy do lat osiemnastu i ma życiówkę na poziomie 5,40m. 

 

Konrad Bukowiecki. Wielki talent polskiej lekkoatletyki, który nadal nie spełnia pokładanych w nim nadziei. Tym razem Polak zajął trzynaste miejsce z wynikiem 20,24m. Można mówić, że miał pecha, ponieważ kwestię awansu do finału przegrał słabszym drugim pchnięciem, ale ja tego tłumaczenia nie kupuję. Od 25-latka należy wymagać dużo dalszych rezultatów, bo odległości poniżej 20,5m są po prostu żenujące dla kogoś, kto pokonał w swojej karierze granicę dwudziestu dwóch metrów. Niestety, wciąż rozwojowemu zawodnikowi, dość regularnie dokucza zdrowie, a pewne urazy są już nie do wyleczenia. Myślę, że właśnie ten czynnik tak zahamował karierę Bukowieckiego, w której od zawsze brakowało pewnej regularności. Sam jestem ciekaw, czy Polak będzie w stanie pchać jeszcze kulą ponad dwadzieścia dwa metry, bo na świecie tylko takie odległości mają znaczenie. 

 

Michał Haratyk. To trzecia globalna impreza z rzędu, w której 30-latek nie przechodzi pomyślnie eliminacji. On, podobnie jak Bukowiecki, nie może już od pewnego czasu zaliczać się do grona ścisłej, światowej czołówki. Ten sezon w ogóle jest dla Haratyka słaby, ponieważ ledwie w jednym konkursie uzyskał dwadzieścia jeden metrów. W Oregonie skończyło się na odległości 20,13m i czternastym miejscu, czyli znacznie poniżej oczekiwań. Niestety, wciąż aktualnego mistrza Europy, nie opuszczają również problemy zdrowotne. Mam tu na myśli przede wszystkim kontuzję łokcia, z którą Polak boryka się od wielu lat. Wielka szkoda, że kariery dwóch polskich kulomiotów są hamowane przez urazy, ale może szczęście jeszcze kiedyś się do nich uśmiechnie. 

 

Marcin Wrotyński. Ten rok jest dla 26-letniego zawodnika przełomowym. Po raz pierwszy pojechał na imprezę rangi mistrzowskiej, a także poprawił własny rekord życiowy o ponad pięć metrów, doprowadzając go do poziomu 77,01m. Debiut mu jednak nie wyszedł, ponieważ uzyskał tylko 73,55m i zajął dziewiętnaste miejsce w kwalifikacjach. Sam mówił po konkursie w wywiadzie dla TVP Sport, że zapłacił trochę frycowego w tym starcie, ale na pewno to doświadczenie zaprocentuje na przyszłość. Jak pojętnym uczniem jest Wrotyński przekonamy się podczas sierpniowych Mistrzostw Europy, bo tam będzie trzeba od niego wymagać awansu do finału. 

 

Artur Brzozowski. Polak nie skończył chodu na trzydzieści pięć kilometrów z powodu dyskwalifikacji. Zanim nasz reprezentant otrzymał trzeci wniosek o dyskwalifikację, to szedł na dwunastej pozycji. Wtedy jednak do mety było jeszcze daleko, bo ponad dwadzieścia kilometrów. Trudno, więc cokolwiek powiedzieć o aktualnej dyspozycji 37-latka, a także o tym, jak dostosował się on do nowego dystansu trzydziestu pięciu kilometrów. Mam nadzieję przekonać się o tym już podczas Mistrzostw Europy. Nie nastawiałbym się jednak pozytywnie, ponieważ często problemy z techniką chodu, które wystąpiły u Brzozowskiego, są powiązane z nie najlepszą formą fizyczną. 

 

Dawid Tomala. To trochę paradoksalne, że na minus oceniam występ osoby, która poprawiła własny rekord życiowy o ponad sześć i pół minuty, ale mowa w końcu o mistrzu olimpijskim, wobec którego wszyscy mieli większe oczekiwania, niż zajęcie dziewiętnastego miejsca. Dobrze, że 32-latkowi taki występ przydarzył się teraz, w sezonie poolimpijskim, który zawodnik przeznaczył na zapoznanie się z nowym dystansem trzydziestu pięciu kilometrów. Polak przekonał się, jak musi zmodyfikować swój trening, by walczyć z światową czołówką, co na pewno jest jego celem. Czas na rozliczenie Tomali przyjdzie w Paryżu, gdzie jednak będzie on walczył prawdopodobnie w mikście, a nie konkurencji indywidualnej. Wtedy będzie można sprawdzić, czy Polak "polubił się" z nowym dystansem. Generalnie, zmiany w programie Igrzysk Olimpijskich, jakie zajdą od 2024 roku są dla Tomali czy Brzozowskiego krzywdzące, bo dystans trzydziestu pięciu kilometrów pasuje bardziej specjalistą od "dwudziestki", niż "pięćdziesiątki". W dodatku pozostaje jeszcze temat tego miksta, zamiast konkurencji indywidualnej, wprowadzonego pod płaszczykiem parytetu. Niezależnie od kłód rzucanych pod nogi przez MKOL trzeba wziąć się w garść i walczyć o spełnianie swych kolejnych marzeń. 

 

Sztafeta 4x400m mikst. Zespół ten zajął w finale czwartą pozycję, co można traktować jako pewne rozczarowanie, bo chodzi tutaj o aktualnych mistrzów olimpijskich. Z drugiej jednak strony już po eliminacjach zdrowy rozsądek podpowiadał, że medalu z tej mąki nie będzie, ponieważ trudno być wszystkim zawodnikom, co roku w formie olimpijskiej. W tym sezonie nasi panowie na pewno w takiej nie byli, a wśród pań z wiadomych względów nie pobiegła najsilniejsza dwójka. Poza tym atmosfera i wręcz burza wokół występu tej sztafety nie sprzyjała na pewno jej członkom. Pod pewnym względem zamieszanie regulaminowe wyszło jednak naszej reprezentacji na dobre. Należy pamiętać, że wywalczyła ona awans do finału dopiero po skutecznym finiszu Justyny Święty-Ersetic, a gdyby obowiązywały stare zasady, to zamiast Karola Zalewskiego pobiegłby zapewne Mateusz Rzeźniczak, co przy silnych konkurentach mogłoby skończyć się tragedią i brakiem kwalifikacji do finału. Przynajmniej w tej kwestii duet szkoleniowców Aleksander Matusiński - Marek Rożej uniknął kompromitacji, jednak nie wynikało to z ich trenerskiego kunsztu. 

 

Podsumowanie i wnioski

 

Powyższe zestawienie obrazowo pokazuje, że osiemnasta edycja Mistrzostw Świata nie była wielce udana dla biało-czerwonych. Gdybym miał wystawić polskiej kadrze notę w skali szkolnej za te zawody, to byłaby to mocna trójka. Dla mnie to był przeciętny występ naszych reprezentantów, którzy dostarczyli nam dużo więcej rozczarowań, niż pozytywnych emocji. 

 

Być może Igrzyska Olimpijskie wpłynęły na rozbudzenie mojego apetytu, ale skupiłbym się raczej na innych powodach takiej, a nie innej oceny. Pierwszym z nich jest banalny. Po prostu trwa sezon poolimpijski, w którym zazwyczaj padają słabsze wyniki, niż rok wcześniej. Teraz było inaczej i poziom amerykańskiego czempionatu był najwyższy w dziejach. Większość Polaków wyglądała jednak tak, jakby potrzebowała dłuższego odpoczynku, by stęsknić się za lekkoatletyką, a także zresetować się pod względem fizycznym i mentalnym. Trzeba pamiętać, że obecny cykl olimpijski będzie trwać tylko trzy lata, więc przyszły rok dla wielu naszych reprezentantów musi okazać się dużo lepszy.  Ktoś może zastanawiać się, dlaczego najlepsi na świecie są w formie co sezon. Może to być podobna kwestia do polskich drużyn piłkarskich, występujących w europejskich pucharach, które nie potrafią pogodzić gry na trzech frontach. Tym bardziej należy docenić postawę naszych, wręcz niezniszczalnych młociarzy. Wojciech Nowicki i Paweł Fajdek, mimo już trzydziestu trzech lat na karku cały czas nie zawodzą, potwierdzając swoje miejsce na szczycie światowej hierarchii. Przy całym zachwycie nad Katarzyną Zdziebło należy stwierdzić, że na razie jej wielka forma to jednorazowy wystrzał, na którego potwierdzenie będziemy czekać w następnych sezonach. Tym bardziej trzeba docenić regularność zdobywania krążków przez nasz duet młociarzy. 

 

Polski Związek Lekkoatletyki, który ponosi ostatnio sporo porażek wizerunkowych będzie zapewne liczył na sukcesy biało-czerwonych podczas sierpniowych Mistrzostw Europy w Monachium. Dzięki nim działacze będą chcieli przypudrować nie najlepszą atmosferę wokół tej organizacji. Mam nadzieję, że nikt się na takie zabiegi nie nabierze, ponieważ prawdziwy obraz polskiej lekkoatletyki zobaczyliśmy na czempionacie w Oregonie. W końcu europejskie kraje nie są potęgami na tle reszty świata. W czołowej "dziesiątce" klasyfikacji medalowej mistrzostw Polska była jedynym europejskim przedstawicielem, a przecież nie były to dla nas wielce udane zawody. W klasyfikacji punktowej wyglądało to już lepiej, bo w pierwszej "dziesiątce" znalazły się: Wielka Brytania, Polska i Holandia. Oczywistym hegemonem  na naszej planecie są Amerykanie, którzy zdemolowali inne nacje podczas imprezy przez nich organizowanej. Poza tym w wielu konkurencjach dominują, bądź są w czołówce przedstawiciele wielu różnych państw. Polska potęgą może nazywać się tylko w Europie, bo w perspektywie światowej już tak kolorowo nie jest. 

 

Myślę także, że te mistrzostwa nie zmuszają nas do bicia na alarm, ponieważ nie każdy zawsze daje radę być formie. Dopiero kolejne dwa lata, czyli pełen cykl olimpijski, będą przyczynkiem do wyciągania głębokich wniosków o stanie polskiej lekkoatletyki. Oczywiście, kilkunastu osobom nieśmiało zapaliły się już lampki kontrolne, ale za rok w Budapeszcie będą one mogły zgasnąć. Wystarczy wyciągnąć tylko odpowiednie wnioski i dalej sumiennie wykonywać swoją pracę, ponieważ świat nie stoi w miejscu i nie można pozwolić, by nam uciekł. Potwierdzeniem tempa rozwoju zawodników z całego globu są najlepsze wyniki w dziejach Mistrzostw Świata, w tym trzy rekordy świata.