US Open: czy po odejściu wielkiej mistrzyni tenisowi objawili się nowi dominatorzy? [FELIETON]
PAUL CROCK/AFP/eastnews.pl

US Open: czy po odejściu wielkiej mistrzyni tenisowi objawili się nowi dominatorzy? [FELIETON]

  • Dodał: Kacper Adamczyk
  • Data publikacji: 13.09.2022, 23:50

W nocy z niedzieli na poniedziałek polskiego czasu zakończył się ostatni tegoroczny turniej wielkoszlemowy, czyli US Open. W trakcie rywalizacji nie zabrakło emocji, niespodzianek i historycznych wydarzeń, dlatego zapraszamy na podsumowanie dwóch tygodni zmagań na Flushing Meadows. 

 

Po raz kolejny dowiodła, że to jej rok

 

Mowa oczywiście o Idze Świątek, która wygrała już siódmy turniej w 2022 roku, w tym drugi wielkoszlemowy, choć przed startem nowojorskiej imprezy niewiele na to wskazywało. Wszelkie nadzieje związane z ewentualnym triumfem Polki można było opierać tylko na tym, co w tym sezonie już osiągnęła, ponieważ w zawodach przygotowujących do US Open raszynianka prezentowała się słabo, wygrywając tylko po jednym spotkaniu w Toronto i Cincinnati. Taki stan rzeczy tłumaczono specyficznymi piłkami, z jakimi w Wielkim Jabłku muszą się mierzyć tenisistki, a liderka rankingu wprost mówiła, że nie są one jej ulubionymi. Sam trener 21-latki, Tomasz Wiktorowski przyznał, że pracy, jaką musieli wykonać przed samym turniejem było dużo więcej, niż zakładali. Widocznie nie spodziewali się, że Świątek z tymi piłkami będzie miała aż tak duży problem.

 

Kłopoty te nie zniknęły jednak od razu od startu US Open, tylko były widoczne przez większość turnieju. Trzeba uczciwie powiedzieć, że oglądanie spotkań Polki w tej imprezie nie należało do przyjemnych zajęć, a przełom nastąpił dopiero w półfinale z Aryną Sabalenką, gdy raszynianka była pod ścianą, przegrywając 0:1 w setach. Wcześniej sporo mówiło się chociażby o forehandzie liderki rankingu, bo po tym uderzeniu popełniała ona bardzo dużo niewymuszonych błędów. Tym większy szacunek należy się Świątek za to, że nie prezentując swojego najlepszego tenisa zdołała wygrać turniej wielkoszlemowy, przepychając poszczególne spotkania własną siłą mentalną i przygotowaniem fizycznym. 

 

Od poniedziałku nasza reprezentantka ma nad drugą w zestawieniu WTA Ons Jabeur ponad pięć tysięcy punktów przewagi, co jest kolosalną przepaścią. Uważam jednak, że aż taka różnica jest adekwatna do tego, ile resztę świata dzieli od Polki, ponieważ w tym sezonie są to często lata świetlne, tak też było w Nowym Jorku. Tam Świątek wyglądała na jedyną zawodniczkę w stawce, która jest gotowa, aby sięgnąć po końcowy triumf. Dyspozycja raszynianki często zachęcała wręcz przeciwniczki do tego, aby ją pokonać, ale one nie potrafiły tego dokonać. Dzisiaj w damskim tourze jest 21-latka, a potem długo, długo nikt, ponieważ liderka rankingu potrafi pokonywać resztę stawki, grając nawet na pięćdziesiąt procent swoich możliwości, bo tak prezentowała się przez większość imprezy. Najlepsze moim zdaniem w wykonaniu Świątek nie były wcale dwa gemy spotkania finałowego, gdzie Polka zagrała dobrze taktycznie, choć też trochę ryzykownie, czasami za bardzo oddając inicjatywę Tunezyjce, ale dwie ostatnie partie meczu z Sabalenką. Tenis Białorusinki w przeciwieństwie do tego, co preferuje Jabuer, nie do końca pasuje raszyniance, dlatego należą jej się wielkie brawa za metamorfozę jaką przeszła jej gra w przerwie między pierwszym, a drugim setem, ponieważ to była przemiana godna największych mistrzów. 

 

Śledząc kobiecy tour można odnieść wrażenie, że nasza rodaczka wcale nie jest najlepszą zawodniczką pod względem czysto tenisowym, a w wielu aspektach technicznych może się jeszcze poprawić. O jej zwycięstwach decydują przede wszystkim jej siła fizyczna i mentalna. Te dwie cechy połączone razem ma najlepsze na świecie, co w zestawieniu z znakomitym warsztatem tenisowym pozwala jej odnosić sukcesy. Zwłaszcza w tej drugiej kwestii należy docenić rozwój liderki rankingu i pracę, jaką wykonuje z psycholog Darią Abramowicz, ponieważ druga część poprzedniego sezonu, począwszy od nieudanego występu na Igrzyskach Olimpijskich upłynęła w mediach nad dyskusją o przygotowaniu mentalnym Świątek, bo wysyłała ona w tej kwestii wiele negatywnych sygnałów. Teraz w tym aspekcie można odnotować sporą poprawę, która pozwoliła raszyniance wejść na szczyt. Za to o najlepszym obecnie na świecie przygotowaniu kondycyjno-motorycznym i robocie Maciej Ryszczuka powiedziano już chyba wszystko. Mam wrażenie, że za mało mówi się o pracy, mocno krytykowanej pod koniec ubiegłego roku, Darii Abramowicz. Ja w aspekcie, za który ona jest odpowiedzialna widzę postęp w zachowaniu 21-latki, a on pozwolił jej zadomowić się na szczycie. Na pewno w ostatnich dwunastu miesiącach nasza reprezentantka stała się bardziej dojrzałą zawodniczką. 

 

Jednym z dowodów na to jest właśnie tegoroczny US Open, gdzie Polka wzorem największych mistrzów potrafiła podnieść poziom swojej gry w najważniejszych momentach, prezentując się z najlepszej strony w półfinale i spotkaniu o tytuł. Zresztą Polka okazuje się być stworzona do występowania w finałach, gdzie od Roland Garros 2020 nie straciła nawet seta. Pewnego dnia przeczytałem takie zdanie, że mistrzostwo definiuje się jako zdolność do pokazywania pełni swoich możliwości w najważniejszych momentach. Moim zdaniem postawa Igi Świątek wpisuje się w tę opinię. 

 

Na koniec wątku liderki rankingu należy wspomnieć o tym, jaką wartość nawet dla zawodniczki już najwyższego kalibru ma trening i czas na dostosowanie się do konkretnych warunków. Tym razem raszynianka na tę aklimatyzację do piłek oraz kortów w Ameryce Północnej miała dużo czasu, z czego skrzętnie skorzystała. Mogła poświęcić na to cały US Open Series, a także pierwsze rundy już samego turnieju na Flushing Meadows. Moim zdaniem podobnego okresu czasu Polka potrzebowałaby w przyszłym roku na kortach trawiastych, ponieważ przystępując do Wimbledonu trochę z marszu, tylko po samych treningach Świątek nigdy w Londynie tytułu nie zdobędzie. Oczywiście w tym miejscu pojawia się problem, bo sezon na tej nielubianej przez naszą reprezentantkę nawierzchni zaczyna się tuż po Roland Garrosie, w którym liderka rankingu na pewno liczy na meldowanie się w dalekich fazach rok po roku. Potem przydałaby się chwila oddechu, ale może warto znaleźć jakieś rozwiązanie pośrednie i wystąpić chociażby w ostatnim tygodniu tuż przed Wimbledonem w jakimś turnieju na brytyjskiej trawie i zapoznać się z nią w warunkach bojowych, a nie tylko w treningu. O tym będzie trzeba pomyśleć w przyszłym sezonie. Za to teraz przed Świątek zapewne jeszcze maksymalnie cztery imprezy (Ostrawa, Guadalajara, WTA Finals, turniej finałowy BJKC) i oby na wszystkie z nich starczyło naszej rodaczce paliwa w baku.

 

Czy to nowy król męskiego tenis?

 

Takie pytanie od niedzieli zadaje sobie cały sportowy świat w kontekście Carlosa Alcaraza. Hiszpan w niedzielę zwyciężył w swoim pierwszym wielkoszlemowym turnieju w karierze oraz został najmłodszym w historii liderem rankingu ATP w wieku zaledwie dziewiętnastu lat. Na pewno kariera zawodnika rodem z Murcii toczy się zaskakująco szybko, ale sam tenisista wydaje się być na takie tempo w pełni przygotowany, ponieważ na to wskazuje jego postawa w całym 2022 roku. Jego sukcesu nie można traktować tak, jak zeszłorocznego triumfu wśród pań Emmy Raducanu, która dostała się do US Open poprzez kwalifikację, ponieważ Alcaraz już do obecnego sezonu przystępował z 32. pozycji w światowym rankingu, wygrał po drodze cztery turnieje rangi ATP, a przed imprezą w Wielkim Jabłku plasował się na czwartym miejscu w zestawieniu ATP. Pomimo tych faktów jego wiktorię należy uznać za pewną niespodziankę, ponieważ wielu tenisistów z światowej czołówki, trochę od niego starszych, potrafiło brylować nawet w turniejach rangi ATP 1000, ale na wielkich szlemach nigdy nie potrafili odnieść końcowego zwycięstwa, a jemu to udało się bardzo szybko. Pokazał tym samym, że już teraz jest gotowy na wielkie rzeczy i nie podzieli losu Zvereva czy Tsitsipasa, wciąż czekających na tego typu sukces. 

 

Alcaraz już w Nowym Jorku udowodnił, że pod kilkoma względami jest na wyższym poziomie, niż wspomniana wyżej dwójka. Hiszpan zaimponował przede wszystkim znakomitą odpornością psychiczną, wiele razy, także już w samym finale, potrafił wychodzić z opresji i odwracać bieg spotkań. Właśnie w tych najważniejszych momentach potrafił przejmować inicjatywę, rozgrywać punkty na własnych warunkach, np. brawurowo biegnąc do siatki, jak przy dwóch piłkach setowych dla Caspera Ruuda w trzecim secie decydującego spotkania. Za to w ostatnim secie tego pojedynku, czując już powoli smak zwycięstwa potrafił się nie spalić psychicznie, tylko pod względem serwisowym zagrać swój najlepszy set w tym turnieju. Gdyby przywołać w tym miejscu definicję mistrzostwa, jaką podawałem przy okazji Igi Świątek, to na pewno Alcaraz, by się w nią wpisywał. 

 

Generalnie stosowane w stosunku do Polki i Hiszpana porównania nie są bezpodstawne, ponieważ poza siłą mentalną łączy ich także znakomite przygotowanie fizyczne. 19-latek w drodze do finału rozgrywał aż trzy pięciosetówki (czwarta runda, ćwierćfinał, półfinał), w tym jedną trwającą ponad pięć godzin, spędził na korcie ponad dwadzieścia godzin, a w decydującym spotkaniu w ogóle nie było po nim widać zmęczenia. Pojedynek ten toczył się na znakomitej intensywności przez ponad trzy godziny, a Alcaraz w swoim stylu biegał do dosłownie każdej piłki, nie kalkulując. To się wydaje wręcz nieludzkie, jak szybko 19-latek potrafi się regenerować, a pewnie szczyt swoich możliwości fizycznych ma jeszcze przed sobą. 

 

Gdy pomyślę, jakimi cechami Rafael Nadal, a zwłaszcza Novak Djoković pokonywali w ostatnim czasie młodszych konkurentów, to od razu przychodzi mi na myśl siła mentalna i przygotowanie fizyczne. Właśnie z tych aspektów wzięła się ich umiejętność odwracania spotkań ze stanu 0:2 w setach, w czym Serb jest wręcz mistrzem. Myślę, że z Alcarazem obaj wymienieni tenisiści nie mieliby łatwo wrócić do meczu po przegranych dwóch pierwszych partiach, ponieważ Hiszpan wygląda na takiego, który nie boi się dokonywać wielkich rzeczy, a także jest nie do zdarcia pod względem kondycyjnym. Co prawda zawodnik rodem z Murcii nie musiał mierzyć się na US Open z sytuacją, gdy przegrywał już 0:2 w setach, ale myślę, że miałby szanse tego dokonać. Osobiście bardzo żałuję, że w Nowym Jorku z powodu dość niekonsekwentnych przepisów (zasada obowiązkowego szczepienia, która wykluczyła Serba z imprezy nie dotyczyła tenisistów gospodarzy) nie mógł zagrać Djoković, ponieważ jego ewentualne starcie z Alcarazem byłoby prawdziwą ucztą. Mam nadzieję, że do takiego starcia w wielkim szlemie już niedługo dojdzie. W końcu Djoković nadal ma realne szanse, aby dogonić Nadala w liczbie tytułów w najważniejszych imprezach. Oby tylko Alcaraz po odejściu starej gwardii miał też jakiegoś wielkiego rywala, z którym mógłby się wzajemnie nakręcać, bo na razie żaden kandydat do tego miana się na pierwszy plan nie wysuwa. 

 

Dobrze znany scenariusz

 

Niestety, ale tak można było pomyśleć po porażce Huberta Hurkacza w drugiej rundzie US Open z Ilyą Ivashką. Polak ponownie zawiódł w wielkim szlemie, prezentując się znacznie poniżej swoich możliwości. To już dawno przestało być śmieszne, ani uważane za wypadek przy pracy. Po prostu wrocławianin w najważniejszych turniejach kolokwialnie, mówiąc nie trzyma ciśnienia, nie potrafi pokazać swojego najlepszego tenisa, ewidentnie coś go blokuje w sferze mentalnej. Trudno znaleźć inne wytłumaczenie, niż kłopoty z psychiką w przypadku notorycznych wpadek Hurkacza w turniejach wielkoszlemowych. Mogło się wydawać, że w zeszłym roku na Wimbledonie, gdzie Polak dotarł do półfinału nastąpił przełom, ale tak się nie stało. W tym sezonie 25-latek najlepiej spisał się na najmniej lubianej przez siebie mączce w Paryżu, gdzie dotarł do czwartej rundy, a i tak mógł z tego startu wyciągnąć więcej. Poza tym odpadał w drugich rundach w Melbourne oraz Nowym Jorku, a także już w pierwszej w Londynie. 

 

Wrocławianin na Flushing Meadows przegrał w znany sobie sposób, prezentując zbyt defensywny, zachowawczy styl gry. Tym razem Polak okazywał objawy frustracji, chociażby rzucając rakietą o kort. Wielu kibiców czy ekspertów domagało się od Hurkacza w wielkich szlemach większej zadziorności, jakiegoś przysłowiowego pazura. W tym przypadku elementy zdenerwowania na samego siebie były widoczne gołym okiem, ale nie pomogły odwrócić losów pojedynku. Wobec 25-latka cały czas mamy spore oczekiwania, oczywiście niebezpodstawnie, lecz na najważniejszych imprezach jakby one go przytłaczały. Liczby dla Polaka są niestety bezlitosne, ponieważ okazuje się on być najgorszym tenisistą z pierwszej "dwudziestki" rankingu, jeśli przeanalizuje się tegoroczne występy na wielkich szlemach. Co prawda mniej punktów do zestawienia ATP zdobył Taylor Fritz, lecz Amerykanin osiągnął ćwierćfinał Wimbledonu, za który nie powiększył swojego dorobku.

 

W tej kwestii nadzieję daje opinia eksperta tenisowego, Macieja Synówki, który twierdzi, że wrocławianin jest późnorozwojowcem, więc jak na swój wiek okazuje się być zawodnikiem jeszcze niedojrzałym, posiadającym mentalność młodszej osoby, niż wskazuje na to jego PESEL. Być może Hurkaczowi przydałoby się w kwestii rozwoju własnej psychiki wsparcie jakiegoś specjalisty w tej dziedzinie, który wskazałby jakieś rozwiązania i pomógł rozwiązać problem, bo on bez dwóch zdań istnieje. Prawda jest taka, że Polak bez postępu podczas startów w turniejach wielkoszlemowych nigdy nie wskoczy do np. pierwszej "piątki" światowego rankingu, ponieważ w tych najważniejszych imprezach jest do zdobycia zbyt dużo punktów. 

 

Przed Hurkaczem teraz walka o zakwalifikowanie się do turnieju ATP Finals w Turynie, w którym brał udział dwanaście miesięcy temu. Aktualnie wrocławianin do siódmego w rankingu Race Felixa Auger-Aliassime (ósme miejsce w tej imprezie jest zarezerwowane dla zwycięzcy Wimbledonu, Novaka Djokovicia) traci trzysta piętnaście punktów, więc do awansu potrzebuje znakomitych występów w Wiedniu oraz Paryżu. W zeszłym roku, gdy Polak walczył o udział w tej prestiżowej imprezie, to ewidentnie udzielał mu się stres, ale w odróżnieniu od udziału w prawie wszystkich turniejach wielkoszlemowych, sobie z nim poradził.  

 

Słaby obraz reszty polskich singlistów, promyk nadziei w deblu

 

Poza Igą Świątek i Hubertem Hurkaczem w grze pojedynczej nasz kraj reprezentowali jeszcze Magda Linette, Magdalena Fręch oraz Kamil Majchrzak. Żaden z nich nie zdołał przejść nawet pierwszej rundy. Najbliżej tego osiągnięcia była najbardziej doświadczona z tego grona, czyli Linette. Poznanianka miała teoretycznie najtrudniejszą przeciwniczkę, ponieważ mierzyła się z Karoliną Pliskovą, późniejszą ćwierćfinalistką imprezy, a Polka miała już przecież Czeszkę "na widelcu". 30-latka w decydującym secie prowadziła z przełamaniem, a jej rywalka miała problemy fizyczne, które jednak zdołała pokonać. Linette już nie po raz pierwszy w karierze przegrała wygrany mecz i pożegnała się z turniejem już po pierwszym spotkaniu. Jej problemem okazuje się być przede wszystkim strona mentalna, która nie pozwala poznaniance wydobyć z siebie pełni potencjału oraz często zamykać meczy. O ile w przypadku Hurkacza istnieje nadzieja, że jego przygotowanie psychiczne ulegnie poprawie, to w przypadku starszej o pięć lat Linette ja już takowej nie posiadam. Na pewno szkoda, by było jakby zmarnował się potencjał poznanianki, ale wszystko na to wskazuje. Oczywiście należy docenić fakt, że 30-latka od siedmiu lat utrzymuje się w pierwszej "setce" zestawienia WTA, ale każdy twierdzi, że stać ją na dużo więcej, niż trzecia runda wielkiego szlema i 33. miejsce w światowym rankingu. 

 

Inaczej wygląda sytuacja w przypadku pozostałej dwójki naszych singlistów, ponieważ oni od awansu do następnej fazy byli bardzo daleko. Magdalena Fręch po fatalnym w swoim wykonaniu pojedynku z Rebeccą Marino szybko pożegnała się z turniejem i bardzo trudno jest powiedzieć coś konstruktywnego o jej występie. Na pewno warunki, panujące w Nowym Jorku nie do końca odpowiadają łodziance, ponieważ korty są tam bardzo szybkie, co dla dobrze czującej się w defensywie Polki nie jest korzystne. Sama Fręch mówi, że chciałaby grać ofensywniej, częściej przejmować inicjatywę i o ile było to widoczne w tracie sezonu na trawie, to w Wielkim Jabłku ten element w ogóle nie zafunkcjonował, ponieważ to Kanadyjka dyktowała warunki gry na korcie. 

 

Kamil Majchrzak również był o wiele słabszy od swojego rywala i przegrał 1:3 w setach z Alejandro Tabilo. Pewnie bardziej oddającym przebieg spotkania byłby wynik 3:0 dla Chilijczyka, ale stracił on koncentrację przy prowadzeniu 5:3 w trzeciej partii. Piotrkowianin mówił w pomeczowym wywiadzie, że brakowało mu przed turniejem meczy oraz treningów z powodu kontuzji, dlatego nie był w odpowiedniej dyspozycji. Zresztą w sierpniu Polak dokonał zmiany szkoleniowca z powodu słabej dyspozycji. Na tym stanowisku Szweda Joakima Nystreoma zastąpił pochodzący z RPA Marcel Du Coudray. Nadal trwa fatalna passa Majchrzaka, który nie potrafił przechylić szali zwycięstwa na swoją korzyść w ostatnich sześciu pojedynkach, a ostatni jego triumf pochodzi z początku czerwca. Ten rok nie układa się dla Polaka najlepiej, a jego końcówka chyba zostanie poświęcona na dotarcie się z nowym trenerem. 

 

Słabo, z jednym wyjątkiem, wyglądał tegoroczny US Open w wykonaniu naszych deblistów, ponieważ Łukasz Kubot, Magda Linette, Katarzyna Kawa i Katarzyna Piter pożegnali się z imprezą już w pierwszej rundzie, a tylko jedno spotkanie więcej rozegrała Alicja Rosolska, rozczarowując swoim startem. Tego wyniku można się było jednak spodziewać, ponieważ 36-latka w parze z Nowozelandką Erin Routliffe w turniejach przygotowujących do rywalizacji na Flushing Meadows nie wygrały żadnego starcia. Tym startem ta para zapewne zamknęła sobie szanse na występ w WTA Finals, ponieważ ich strata w rankingu Race do czołowej "ósemki" jest już zbyt duża. Inna sprawa, że polsko-nowozelandzkiemu duetowi nie zaliczono sporej ilości punktów za ich wimbledoński ćwierćfinał. 

 

Z polskich deblistów optymizm w nasze serca potrafił wlać tylko Jan Zieliński, który w parze w Hugo Nysem dotarł do ćwierćfinału, gdzie musiał uznać wyższość późniejszych triumfatorów Rajeeva Ram'a oraz Joe Salisbury'ego. Trzeba jednak przyznać, że było to wyrównane, trzysetowe starcie i polsko-monakijski duet nie był wiele gorszy. W nagrodę warszawianin w poniedziałek został 38. deblistą globu. Biorąc pod uwagę to, że Zieliński w tym roku skończy dwadzieścia sześć lat, oznacza, że dopiero wchodzi w najlepszy wiek dla sportowca i jego życiowe wyniki są jeszcze przed nim. Myślę, że aby to osiągnąć będzie potrzebował stałego, dobrego partnera, z którym będzie mógł powalczyć nawet o ATP Finals. Wydaje się, że kimś takim może okazać się 31-letni Nys i dobrze by było jakby ta współpraca została przedłużona na przyszły sezon. 

 

Last dance legendy

 

Bez wątpienia najważniejszym wydarzeniem pierwszego tygodnia zmagań na Flushing Meadows było zakończenie kariery przez Serenę Williamas, czyli 23-krotną mistrzynię turniejów wielkoszlemowych w singlu, czterokrotną mistrzynię olimpijską, a według niektórych najlepszą zawodniczkę w dziejach dyscypliny, choć Amerykance nie udało się dogonić Margaret Court w kwestii ilości wielkoszlemowych tytułów. Australijka zdobyła ich dwadzieścia cztery, ale grała w zupełnie innych czasach, a część jej osiągnięć pochodzi jeszcze sprzed ery open. 

 

W aspekcie czysto sportowym pożegnanie Williams wypadło naprawdę korzystnie, ponieważ jej kariera zakończyła się w trzeciej rundzie. Po tym, jak 40-latka prezentowała się na Wimbledonie oraz w turniejach podprowadzających pod US Open można było mieć obawy, czy tenisowa legenda nie odpadnie z imprezy już w pierwszej rundzie. Tak się jednak nie stało. Amerykanka najpierw dość pewnie pokonała Dankę Kovinić, a potem rozstawioną z numerem drugim Anett Kontaveit, co było sporą niespodzianką. To drugie starcie trwało trzy sety oraz prawie dwie i pół godziny, a w jego trakcie Williams zaprezentowała się naprawdę korzystnie pod względem fizycznym. Właśnie o ten aspekt postawy 40-latki były największe obawy. Ostatecznie nie było jednak aż tak źle, jak większość przypuszczała, ale na trzeciego seta długiego, ponad trzygodzinnego boju z Ajlą Tomljanović paliwa w baku już Amerykance nie starczyło. 

 

Postawa Williams była jednak godna prawdziwej mistrzyni, ponieważ 40-latka ani na chwilę się nie poddała, walcząc do upadłego nawet przy wyniku 1:5 w trzeciej partii i broniąc wówczas kilku piłek meczowych. Amerykanka idealnie wcieliła w życie motto Łukasza Kubota,  "dopóki walczysz jesteś zwycięzcą" i schodząc z kortu mogła być z siebie dumna w stu procentach. Oczywiście ktoś może powiedzieć, że doszła tylko do trzeciej rundy, ale w tym wypadku był to bardzo dobry wynik. Naprawdę życzę każdemu wielkiemu sportowcowi, po długich latach kariery, przynajmniej takiego pożegnania z sportowego punktu widzenia, jaki sprawiła sobie Serena Williams. Moje oczekiwania wobec jej występu były naprawdę niewielkie, więc może stąd wynika mój zachwyt nad startem Amerykanki. W końcu należy przypomnieć, że 40-latka wróciła do sportu po rocznej przerwy po tym, jak skreczowała w pierwszej rundzie zeszłej edycji Wimbledonu i początkowo po wznowieniu startów wyglądała bardzo słabo.