Monstars vs reszta świata cz. 3. Startuje 73. sezon NBA

  • Data publikacji: 16.10.2018, 15:15

Ponad cztery miesiące czekali na ten moment kibice basketu z całego świata. Już najbliższej nocy, meczami Philadelphii 76ers z Boston Celtics oraz Oklahomy City Thunder z Golden State Warriors, swoje rozgrywki wznawia NBA.

 

30 zespołów, 82 spotkania sezonu zasadniczego, cztery rundy playoffów i tylko jeden cel. W dwóch ostatnich latach trofeum Larry'ego O'Briena trafiało w ręce koszykarzy Golden State Warriors. Warriors, którzy w ośmiu seriach playoffs od kwietnia 2017 roku przegrali łącznie sześć spotkań. W tym sezonie podopieczni Steve'a Kerra mogą dokonać czegoś, co w przeszłości udało się tylko pięciu zespołom. Czegoś, co na zawsze zapisze ten zespół złotymi zgłoskami w historii ligi. Three-peat.

 

Nudy?

 

Za złotówkę postawioną na mistrzostwo Golden State Warriors zarobić można w bukmacherów nieco ponad 50 groszy. Biorąc pod uwagę, że do finałów pozostało nam prawie osiem miesięcy, a rzecz dotyczy ligi, w której o zwycięstwie lub porażce decyduje nieskończona ilość bardzo trudnych do przewidzenia zmiennych, wniosek nasuwa się sam. Zespół Steve'a Kerra po raz trzeci z rzędu będzie murowanym faworytem do mistrzostwa NBA.

 

I choć pod względem nieprzewidywalności NBA pozostaje daleko w tyle za chociażby NHL czy NFL, wcale nie oznacza to, że pierścienie można już rozdać a przed nami niezwykle nudny sezon, co udowodniły chociażby ostatnie playoffy. Tak, Warriors pokonali w finałach Cavaliers 4-0 i po raz drugi z rzędu sięgnęli po mistrzostwo, jednak rundę wcześniej przegrywali już z Houston Rockets 2-3 i byli o krok od odpadnięcia na etapie finałów konferencji. Czy i w tym sezonie ktoś w podobny sposób postawi się, a może zdetronizuje, prawdopodobnie najlepszy personalnie zespół w historii koszykówki?

 

Boogie, to nie fair

 

W pierwszych dniach lipca DeMarcus Cousins kompletnie zaszokował cały koszykarski świat podpisując roczną umowę z Golden State Warriors, opiewającą na śmieszną jak na jego aktualną koszykarską wartość kwotę 5,3 mln dolarów. Były środkowy Sacramento Kings i New Orleans Pelicans cały czas leczy kontuzję ścięgna Achillesa i moment jego powrotu na parkiet jest nieznany. Prędzej czy później moment ten jednak nastąpi, a wtedy zespół z Oakland będzie mógł wystawić piątkę złożoną z... tak, tak - pięciu all-starów. Sytuacja bez precedensu w najnowszej historii ligi. Ostatni raz coś takiego miało miejsce w sezonie 1975/1976, kiedy to pięciu uczestników ostatniego mecz gwiazd grało w Boston Celtics. NBA liczyła sobie wówczas jednak zaledwie 18 drużyn.

 

Jedynym słabszym punktem obrońców tytułu - o ile o takich słabszych punktach można w ogóle mówić - wydaje się być, bez zaskoczenia - ławka. Już w ubiegłym sezonie Golden State byli dopiero na 23. miejscu w lidze pod względem punktów zdobytych przez graczy rezerwowych, do tego w minionym offseason zespół ze stanu Kalifornia opuścili JaVale McGee, Nick Young, David West oraz Zaza Paczulia. Niby niewiele, jednak w kontekście prawie ośmiomiesięcznego sezonu - nie bez znaczenia.

 

Przeprowadzka Króla

 

Decyzja DeMarcusa Cousinsa to dla NBA szok, jednak bez wątpienia transferem numer jeden minionego lata było przejście LeBrona Jamesa do Los Angeles Lakers. King James podpisał z Jeziorowcami czteroletni kontrakt i po raz pierwszy w karierze występować będzie w konferencji zachodniej, na ten moment - zdecydowanie mocniejszej. Przyzwyczailiśmy się już, że James nawet ze słabiutkich drużyn potrafi uczynić faworytów do tytułu, jednak o ile na wschodzie w drodze do siedmiu z rzędu mistrzostw konferencji często pomagali mu co najwyżej przeciętni rywale, o tyle teraz o usłanej różami drodze do finałów nie może być mowy.

 

Na co stać Los Angeles Lakers to chyba jedno z najciekawszych pytań nadchodzącej kampanii. LeBron James po raz pierwszy od sezonu 2008/2009 nie będzie miał obok siebie all-stara. Będzie miał za to sporo utalentowanej młodzieży, na czele z Brandonem Ingramem i Lonzo Ballem. Do tego pozyskani tego lata Rajon Rondo, Michael Beasley i Lance Stephenson. Mieszanka wybuchowa. Konia z rzędem temu, kto przewidzi, dokąd zabrną w tym sezonie podopieczni Luke'a Waltona.

 

Houston, mamy problem?

 

24 maja Houston Rockets pokonali u siebie Golden State Warriors 98:94 i w finałach konferencji zachodniej prowadzili z obrońcami tytułu 3-2. Choć ostatecznie przegrali, byli jedynym zespołem, który od czasu dołączenia do drużyny z Oakland Kevina Duranta realnie zespołowi Steve'a Kerra zagroził.

 

Dziś, na starcie sezonu 2018/2019, Rakiety znowu wydają się być najpoważniejszym kandydatem po zachodniej stronie NBA do zdetronizowania aktualnych mistrzów. Jednak wcale nie jest im do tego bliżej niż było jeszcze kilka miesięcy temu. Latem zespół z Teksasu opuściła aż dziewiątka graczy, wśród nich Trevor Ariza, Ryan Anderson, Joe Johnson i Luc Mbah a Moute. Dołączyła co prawda kolejna dziewiątka, na czele z Carmelo Anthonym i Marquesem Chrissem, jednak trudno ocenić te letnie przemeblowanie w Houston na plus.

 

W czołówce konferencji zachodniej z pewnością zakręcą się Utah Jazz. Oczy wielu zwrócone będą tu na Donovana Mitchella, który po fenomenalnym debiutanckim sezonie (20,4 PPG, 3,7 RPG, 3,7 APG) ustawił sobie poprzeczkę niezwykle wysoko. Kolejnym naturalnym krokiem zespołu z Salt Lake City powinien być finał konferencji. Cel ambitny, ale nie nierealny.

 

Z awansem do playoffów problemów nie powinni mieć Oklahoma City Thunder. Grzmoty mają za sobą udany offseason - udało się utrzymać trzon zespołu, na czele z Paulem Georgem, pozbyto się ewidentnie niepasującego do zespołu Carmelo Anthony'ego, sprowadzono kilku wartościowych graczy (Noel, Schroder, Luwawu). O wyrównanej walce z Warriors raczej nie ma co mówić, jednak półfinał konferencji wydaje się być dla zespołu z Oklahomy jak najbardziej realnym celem.

 

Podobno w życiu pewne są trzy rzeczy - śmierć, podatki i San Antonio Spurs w playoffs. Zespół Gregga Popovicha po raz ostatni nie awansował do rozgrywek posezonowych w 1997 roku. Czy w tym sezonie seria może zostać przerwana? Latem drużynę z Teksasu opuścili Kawhi Leonard, Danny Green, Kyle Anderson i Tony Parker. Z mistrzowskiego składu Spurs sprzed czterech lat ostali się już tylko Patty Mills i wracający do zespołu po trzech latach przerwy Marco Belinelli. W ubiegłym sezonie Spurs od wypadnięcia z najlepszej ósemki dzieliła jedna porażka czy w nadchodzącej kampanii spełni się to, co w perspektywie najbliższych kilku lat wydaje się być nieuniknione? Wcale nie nierealny scenariusz.

 

Bezkrólewie

 

Sezon 2013/2014. Boston Celtics i Philadelphia 76ers kończą rozgrywki z odpowiednio czwartym i drugim najgorszym bilansem w lidze. Cztery lata później, na starcie sezonu 2018/2019, są w trójce głównych faworytów do mistrzostwa konferencji wschodniej.

 

Legendarny już "Process" Philadelphii w końcu zbiera swoje żniwo. Po trudnych początkach, Ben Simmons i Joel Embiid na naszych oczach stają się duetem, przed którym drży cała liga. Pełnie swoich możliwości będzie miał w końcu możliwość zaprezentować Markelle Fultz, latem do drużyny dołączył z Nuggets Wilson Chandler, ciekawie zapowiada się również pozyskany w noc draftu z Phoenix Zhaire Smith. Po rozczarowującej końcówce ubiegłego sezonu, Sixers będą jeszcze mocniej zmotywowani, by nadchodzące rozgrywki zakończyć najwcześniej w finale konferencji.

 

Nieco więcej argumentów wydaje się jednak przemawiać za Boston Celtics. Po ubiegłorocznych problemach, Brad Stevens w końcu ma do dyspozycji zdrowych Kyrie'ego Irvinga i Gordona Haywarda. Dyspozycja tego drugiego po katastrofalnej kontuzji w meczu otwarcia ubiegłego sezonu cały czas pozostaje wielką niewiadomą, jednak z głębią składu, jaką dysponują Celtowie, z prawdopodobnie najlepszym trenerem w konferencji, z jeszcze lepszymi Jaylenem Brownem i Jaysonem Tatumem - trudno typować na wschodzie przeciwko nim.

 

Odejście LeBrona Jamesa z Cleveland oznacza bezkrólewie po wschodniej stronie NBA. To z kolei ogromna szansa dla Toronto Raptors, których James był przez ostatnie trzy lata bezlitosnym katem (2-4 w 2016, 0-4 w 2017 i 2018). Zespół z Kanady po największej wymianie tego lata, w której pozyskali Kawhi'ego Leonarda, czeka całkiem nowe otwarcie. I choć dyspozycja dwukrotnego DPOY po sezonie przerwy jest jedną wielką niewiadomą, Raptors wcale nie będą bez szans w walce o prymat na wschodzie.

 

Młodzież w natarciu

 

Gdzieś w tle walki o tytuł między największymi, swoje pierwsze kroki w zawodowym baskecie stawiać będą debiutanci. A na kilku z nich z pewnością warto zwrócić uwagę.

 

Tradycyjnie najwięcej uwagi przykuwać będzie "jedynka" tegorocznego draftu - DeAndre Ayton z Phoenix Suns. Obserwatorzy wschodzących gwiazd sporo uwagi poświęcą też Dallas Mavericks, gdzie swój debiutancki sezon rozegra 19-letni MVP Euroligi i ACB - Luka Doncić. W przewidywaniach ekspertów co do przyszłego zwycięzcy nagrody dla debiutanta roku wysoko stoją też akcję rozgrywającego Collina Sextona z Cleveland Cavaliers.

 

Na koniec warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz. Od tego sezonu NBA wprowadza testowany wcześniej w G-League i obecny od czterech lat w koszykówce "fibowskiej" przepis o 14 sekundach na akcje po zbiórce w ataku. Mała rzecz, ale w wielu sytuacjach niezwykle istotna.